Dopóki piłka w grze
Mam na imię Karolina. Kocham piłkę nożną. W 21 urodziny mój narzeczony podarował mi coś, o czym nawet nie mogłam marzyć – drużynę piłkarską. Nie mogłam tego przyjąć, ale faceci potrafią być uparci. Przyjęłam, więc to, co stało się dla mnie najlepszym światem i najgorszym przekleństwem. Tomek, tak na imię miał mój narzeczony, miał firmę samochodową i wtedy był pierwszym mężczyzną w moim życiu. Nasz związek był niemalże idealny. Przyjaźniliśmy się, ufaliśmy sobie, akceptowaliśmy się takimi, jakimi byliśmy. Nawet, jeśli czasem brakowało czułości był dla mnie najważniejszy, dopóki nie pojawiła się drużyna...
To nie była I liga, tylko IV, ale to nie było ważne. Zaczęłam od zmiany trenera. Wybrałam starszego pana, który według mnie świetnie się do tego nadawał. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, był bardzo nieufny. W końcu niewiele jest kobiet w tej branży, a ja w szpilkach nie sprawiałam wrażenia profesjonalisty, którym zresztą nie byłam. Powiedziałam wtedy:
- Pan jest tu szefem. Ja się dopiero uczę...
Mimo to nasza współpraca była początkowo dość trudna. Ja, prawie zupełny laik zadawałam głupie pytania. Pewnie go to irytowało, ale był cierpliwy i wkrótce zaczął mnie traktować jak własną córkę, której nigdy nie miał. Prawie nie wtrącałam się w jego decyzję, doceniał to. Nauczyłam się od niego bardzo wiele. Nie tylko o piłce.
Drużyna z miesiąca na miesiąc grała coraz lepiej. Po trzech latach byliśmy już w II lidze. Tomka, cieszyły nasze sukcesy, powiększył nawet nasz budżet. Nie mówił, ale miał też w tym pewien interes, przecież Sokoły Poznań podnosiły rangę jego firmy. Nasze sukcesy, były jego sukcesami. Nie spodziewał się wcześniej, że taka dziewczyna jak ja potrafi zapanować nad drużyną. Sami zawodnicy traktowali mnie jak maskotkę. Żaden zespół nie miał takiej. Lubili mnie, czasem by mieć lżejszy trening przychodzili do mnie, ale ja ufałam trenerowi jak ojcu.
Nasza drużyna grała mecz w Gnieźnie. To był tylko sparing, przed otwarciem sezonu. Od razu rzucił mi się w oczy jeden z zawodników. Napastnik. Grał dobrze technicznie, ale wciąż brakowało mu czegoś, jakiegoś błysku, może formy. Mimo wszystko czułam, że właśnie on może poprowadzić Sokoły do wielu zwycięstw. Nazywał się Łukasz Mazurski.
- Co sądzisz o Mazurskim? – spytałam w przerwie trenera.
- Jak wrócę. – rzucił krótko.
To był ten jedyny raz, kiedy mecz oglądał z perspektywy trybun. Nie rozumiałam, dlaczego zostawił drużynę, ale teraz wiem, że tego nie zrobił. Ja byłam jej częścią...
- Dobry piłkarz, ale ma już 25 lat. – wypowiadał się o nim z niechęcią, zdecydowanie nie chciał go w drużynie. – Wciąż mu czegoś brakuje. Ma złą opinię...
- Panie trenerze, kupujemy. – powiedziałam i nigdy tych słów nie żałowałam. To był pierwszy raz w ciągu tych trzech lat, kiedy tak ważną decyzję podjęłam sama. Nie zdziwił się jednak.
- Dobrze. Kochasz swojego narzeczonego? – odbiegł od tematu, pewnie uznał, że nie ma sensu już o tym dyskutować.
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Nie odpowiedziałam na nie, a on tylko wzruszył ramionami i wrócił do oglądania meczu. Pewnie, dlatego, że sama nie znałam na nie odpowiedzi. Stąd ten długi okres narzeczeństwa, czekanie na seks do ślubu... Tomkowi mówiłam, że nie jestem gotowa, ale ja tak naprawdę nie byłam pewna, że on rzeczywiście jest tym jedynym.