"Doktor Desmond". Prolog powieści SF "Kyle"

Autor: TomaszPiro
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 1

Prolog

Całe swoje życie mieszkałem w tej miejscowości – sporej wiosce na uboczu, typowo farmerskiej, jednak nie takiej z jedną czy dwiema wielopokoleniowymi rodzinami. Mieliśmy nawet sklep i kowala, szkółkę dla dzieci, mały bar, jak również osobę zajmującą się chorymi, o ile nie wymagali leczenia w szpitalu – pannę Gobbins. Celowo nie nazywam jej lekarką ani znachorką, choć jej kuracje w dużej mierze opierały się na ziołach – była to dyplomowana pielęgniarka, która całe swoje zawodowe życie spędziła w sporym szpitalu w Pigeon Forge. Pochodziła stąd i tu wróciła, aby zaopiekować się swoją niedołężną matką i naszymi boleściami.

Stary Henry miał dom na uboczu od drogi prowadzącej do naszej wioski, nieco pod górę, ukryty za szpalerem drzew zdziczałego sadu. Jeździł skrzypiącym rowerem, przeważnie na zakupy do następnej miejscowości. Nie był lubiany w wiosce, a jego własne dzieci rozpierzchły się po świecie – być może z powodu parszywego charakteru ojca, czy też, by rozpocząć karierę inną niż rolnika uprawiającego tytoń. Dość powiedzieć, że gdy odszedł, to poza pastorem z sąsiedniej, większej wsi (gdzie był cmentarz) żegnało go zaledwie kilka osób. Widać przejechanie dziewięciu mil wozem konnym było bardziej nużące i niewarte satysfakcji od zobaczenia na własne oczy momentu przykrycia przez ziemię tego typa.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy przybył, lecz z pewnością kilka lat później, już w latach pięćdziesiątych, kiedy moje dzieci wreszcie przestały być wiecznie upapranymi bobasami. Oparty o półkę na kanki z mlekiem, na drogę do starego domu Henry’ego powrócił zardzewiały rower. Ktoś zainstalował również napis – drogowskaz na drewnianej tabliczce przybitej do drzewa: „Desmond Tisawarga – lekarz”. Nazwisko nie miało związku z poprzednim lokatorem i brzmiało egzotycznie. Wzbudziło naszą ciekawość, którą zaspokoiliśmy obserwacją z posesji panny Gobbins. Jej płot graniczył z domem Henry’ego, a wysoka, dawno niekoszona trawa i drewniane, całkiem gęste szczeble ogrodzenia gwarantowały prywatność.

Był to starszy, niski i korpulentny pan z wąsem, ubrany przeważnie na biało. Mówiąc uczciwie, po paru dniach śledzenia go mieliśmy wrażenie, że wcale nie zmienia odzieży. Chodził w lekarskim kitlu lub w czymś bardzo podobnym do szlafroka, w zupełnie białym kolorze. Byliśmy jednak ciut za daleko, żeby ocenić to dokładnie.

Pierwsza z doktorem Desmondem porozmawiała panna Gobbins. Z okazji niedzieli przybliżyła nam postać nowego gospodarza dawnej posiadłości Henry’ego. Okazał się nim skromny lekarz z dużego miasta, chcący odpocząć od jego zgiełku. Posesję odkupił. Nie podpierał wiedzy stosem dyplomów i podziękowań, lecz zamierzał udowodnić umiejętności praktyką. O swojej poprzedniej pracy nie opowiedział pannie Gobbins za wiele, natomiast tabliczkę wywiesił dlatego, że chciał, o ile starczy wolnego czasu, pomóc miejscowym.

Szybko doszedł do porozumienia z naszą pielęgniarką i już w kolejnym tygodniu zapraszała ona chorych nie tylko do siebie, ale i do sympatycznego, jak sama stwierdziła, doktora Desmonda. Z czasem wioskowa nieufność została przełamana, a i najbardziej zatwardziali zwolennicy ramkowych dyplomów miastowych konsyliarzy zaufali naszemu lekarzowi, widząc, jak skuteczne okazywały się jego kuracje.

Niby miejscowość nie była aż taka ludna, niemniej jednak w niedługim czasie do doktora przybywało coraz więcej pacjentów i pacjentek. Im większą zyskiwali pewność, że ordynowane przez niego leczenie przynosi skutek, tym łatwiej przypominali sobie o rozlicznych dolegliwościach. Później też rozpowiadali szerzej o ich uleczeniu. Wystarczyło posłuchać, aby wiedzieć, że Desmond swojego dyplomu nie znalazł w stodole. Leczył skutecznie, o ile gospodarzył w domu, i właściwie jego okazjonalne, losowe nieobecności stanowiły większą bolączkę niźli nasze choroby – bo z tymi dawał sobie doskonale radę. Przez kilka lat praktyki może tuzin pacjentów odesłał do szpitala w Pigeon Forge, a całą resztę opatrzył i wyleczył aż do pełnego wyzdrowienia. Nie zmarł nikt.

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
TomaszPiro
Użytkownik - TomaszPiro

O sobie samym: Pisarz, felietonista, wynalazca, konstruktor aparatury medycznej, od dawna związany z branżą motoryzacyjną. Od wielu lat publikuje opowiadania, felietony oraz inne krótkie formy w magazynach moto i w internecie. Pasjonat samochodów elektrycznych, podróży, gitary oraz science-fiction. Kolekcjoner starych magnetofonów, którym daje drugie życie. Posiadacz czterech cierpliwych kotów. Uważam, że pisanie jest najważniejszą formą komunikacji międzyludzkiej, bo dzięki swojej nieprzemijalności wymaga odpowiedzialności za słowo. Uwielbiam zapach książek. ☺️
Ostatnio widziany: 2025-01-13 12:31:05