Cipakabra ( 18+)
Faktycznie, pomiędzy drzewami przemykały nadnaturalnych rozmiarów pantery, z pewnością za maleńkości faszerowane środkami pobudzającymi rozrost masy mięśniowej, gigantyczne lwy o grzywach tak bujnych, że chodząc potykały się o nie oraz mamuty, ściskające w trąbach obosieczne topory. Obok stawu wypełnionego fosforyzującą na zielono wodą pełzały skrajnie agresywne kraby, lustrujące otoczenie świecącymi na czerwono ślepiami. Wśród trzcin porastających brzeg akwenu rechotały mięsożerne żaby rozmiarów osła, tylko czekające na jakiegoś zbiega, mogącego posłużyć za drugie śniadanie.
Po chwili na niknącej w gąszczu ścieżce pojawił się przedziwny pojazd. Drewniana karoca, jakby żywcem wyjęta z filmu o trzech muszkieterach, ciągnięta przez czterech nagich Żydów, którzy zamiast rąk mieli doszyte nogi. Siedzący na dyszlu woźnica ściskał w dłoniach wędkę, z zawieszonym na haczyku plikiem banknotów. Machał tym zwitkiem przed twarzami Judejczyków, a ci z błyskiem w oczach pędzili po niego, niczym osły po marchewkę. Tym sposobem zmuszał ich do wydajniejszej pracy.
– Witajcie panowie – zagaił, zatrzymując karetę tuż obok nas. – Pan Orlowsky pozdrawia i zaprasza. Nie obawiajcie się. Zwierzęta, które z pewnością widzieliście, nic złego wam nie uczynią. Mają w mózgach zakodowany zakaz zbliżania się do powozu.
– Dzięki ci, szlachetny dżentelmenie – odparł Scheisswurst i skłonił się nisko. – Oby to wcielenie było dla twej duszy ostatnim przystankiem przed oświeceniem.
Usadowiliśmy się wewnątrz pojazdu, na obitych czarną skórą fotelach. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że należała ona niegdyś do istot ludzkich, ale wolałem nie dzielić się z Egonem moimi podejrzeniami.
Drogę do obozu pokonaliśmy w milczeniu, każdy zamknięty w klatce własnych myśli. Dopiero, gdy naszym oczom ukazały się potężne stalowe wrota, nad którymi błyszczał podświetlany napis „Arbeit mach frei”, nie wytrzymałem i zapytałem Egona o szczegóły dotyczące tego miejsca.
– Pan Orlowsky wszystko ci wyjaśni – rzekł tylko detektyw, uśmiechając się tajemniczo.
Tak dokładnego sprawdzania na bramie jeszcze nie przechodziłem. Uzbrojeni w karabiny maszynowe goryle prześwietlali nas rentgenem, potem przeprowadzili badanie per rectum, a na koniec dwie miłe panie pobrały próbki moczu, spermy oraz kału. U mnie trwało to jakiś czas, za to Egon załatwił się iście błyskawicznie. Po prostu zdjął majtki i oddał je laborantce.
Ja miałem problem z ukrytym w nogawce panzerfaustem, gdyż panowie ochroniarze za żadne skarby nie chcieli mi go oddać. Sytuacja wyjaśniła się dopiero, kiedy zza stróżówki wyszedł elegancko ubrany, tęgawy mężczyzna, na oko po czterdziestce. Naubliżał podwładnym i rozkazał przepuścić nas bez żadnej dyskusji.
Następnie serdecznie wyprzytulał się z Scheisswurstem, a mnie uścisnął dłoń.
– Jestem Teres Orlowsky, dyrektor obozu. Miło mi pana poznać.
– Doctore – przedstawiłem się.
– Twoja aura świeci jak nigdy. Czyżbyś znów zmienił żonę na młodszą? – zagaił Egon, wpatrując się w Orlowskyego.
Teres nieco poczerwieniał.
– Właściwie to nie do końca. Widzisz, moja Aurelia ciężko zachorowała. Rak zmierzły z przerzutami. Ledwo ją odratowałem. Przeszczepiłem jej większość narządów od co zdrowszych niewolników, więc w zasadzie tylko ciało pozostało to samo. Wewnątrz jest przekładańcem.
– A mózg? – spytałem z ciekawości.