Brzydale
– I co było w tych wagonach? – pyta Ola.
– Łachy.
– W tych, które zdobyliście.
Józek pociąga cygaro, popija whisky i znów się zawiesza, ale tylko żeby zebrać myśli.
– We trzech rozbieralim wagony po trochu. Ostatni wagon rozbierałem sam, bo Władka zabili, a Henryka aresztowali, a potem też zabili. Mieliśmy rozkaz ukryć zdobycze, a potem przekazać dowódcy. Tak zrobiłem, ukryłem, ale potem wszystko się rozpadło i nie było komu przekazać. A przed ruskimi trza było ukryć, bo wywozili do siebie, co się dało, i jeszcze by zabili, żeby zatrzeć ślady.
Wstaje, prostuje plecy. Dopija whisky i patrzy na nas.
– Dziadek, ty jesteś prawdziwy Grand Józek – mówię.
– Chodźta. – Wychodzi z pokoju.
Idziemy za nim do piwnicy, do jednego z pomieszczeń, gdzie ma swój warsztat, samotnię, w której przesiedział tysiące godzin. Babcię przez to szlag trafiał, ale lubiła mieć wszystko od razu naprawione.
Teraz Józek spędza tam godzinę, dwie dziennie i kręci się w pobliżu z ręką w kieszeni, gdzie spoczywa klucz. Warsztat jest mały, mieści się tu tylko wielkie biurko, krzesło i blaszany regał. Porobione półki, wieszaki to o wiele za mało. Graty piętrzą się pod sufit, pomieszczenie nimi zarosło.
Dziadek nie wchodzi, tylko pokazuje palcem i mówi do mnie:
– Właź pod biurko.
Włażę, jakkolwiek dziwnie to zabrzmiało.
– Odsuń dywanik, tam je pokrywa betonowa w żelaznej ramie.
– Widzę.
Dziadek sięga po mały łom i mi podaje.
– Tym podważ.
Niewygodnie pod tym biurkiem i pokrywa nie jest lekka. Nie miałem o niej pojęcia. Moi rodzice chyba też nie. Dziadek wybudował dom po wojnie i to pomieszczenie od początku jest tylko jego.
Moim oczom ukazuje się ciemnozielona drewniana skrzynia z wielką swastyką na wierzchu. Na niej leży coś zawinięte w szary materiał. Sięgam po to i po kształcie i ciężarze wydaje mi się, że to pistolet w kaburze.
– Daj to – Józek wyciąga rękę. – Wyciągnij skrzynię.
Ciężka, muszę się zaprzeć, żeby ją wydostać ze skrytki, a potem jeszcze wygramolić spod biurka.
– Na stół. – Pokazuje starczy palec.
Stawiam, zasapałem się. Dziadek wyciąga skobel zamka, zawiasy skrzypią, pokrywa się otwiera.
– Dwa kilo każda – mówi.
Nigdy wcześniej Olce i mnie nie zrobiły się tak duże oczy na widok czegokolwiek. W skrzyni leżą obok siebie jak śledzie – cztery dwukilowe sztaby złota. Na każdej wybita swastyka, a pod nią słowa:
DEUTSCHE
REICHSBANK
2 KILO
FEINGOLD
999,8.
– To połowa. Cztery poszły na dobro przez lata. Te czekają od dawna na was.
Patrzę na wyraz twarzy Olki. Co się teraz musi dziać w jej czaszce. Sam jestem w szoku i dławię pchające się wybuchy radości.
– Możecie wziąć trochę, żeby nie czuć się źle, odpędzić głupie myśli – dodaje dziadek.
Trochę? To nie wszystko dla nas? Patrzę na niego pytająco. Uśmiecha się serdecznie.
– Brzydale jesteście, ale najpiękniejsze – mówi. – Wiem, że zrobicie dobrze. To złoto z cierpienia, trzeba je wydać na dobro. Tera macie te komputery, to łatwo znajdziecie, gdzie pomóc. Robiłem, co mogłem, szukałem, żeby wykorzystać słusznie i mieć spokojne sumienie. Po cichu, żeby nie było wiadomo, kto. Raz podpisałem, że pomogli „pomordowani”. Taka prawda, ja tylko pośredniczę. A tera wy będziecie.
– Po to nas sprawdzałeś? – pyta Ola.
– Ta. Jesteście dobrzy ludzie. Musiałem być pewien.