Bobek
I
Ranek przywitał Romana Faceshita gradobiciem.
Walące o parapet kule lodu rozmiarów byczych jąder sprawiły, że mężczyzna poczuł się, jakby leżał w okopie, pod ostrzałem baterii karabinów maszynowych. Dochodzące zza okna wycie alarmów samochodowych zmieniło się nagle w zbiorowy jęk agonii konających towarzyszy, a przekleństwa stojących na balkonach kierowców, obliczających ile będzie kosztowało wstawienie do ich aut nowych szyb, ewoluowały we wrzaski nacierających wrogów.
Chcąc jak najszybciej uciec z tego wyimaginowanego pola bitwy, Roman, z niemałym wysiłkiem, otworzył sklejone ropą oczy. Niechętnie zwlekł się z łóżka i, obiecując sobie w duchu, że nigdy więcej nie obejrzy przed snem żadnego wojennego filmu, poczłapał do łazienki.
Przemykając przez salon, odruchowo włączył telewizor. Cycata prezenterka, którą najchętniej zerżnąłby we wszystkich pozycjach kamasutry jednocześnie, piskliwym głosem odczytywała co też ciekawego wydarzyło się w naszym kraju i poza nim.
Na pierwszym miejscu listy przebojów figurowała informacja o niedawnych narodzinach kolejnego bękarta papieża Emmanuela Analle de Condoni – wedle legend stryjecznego wujka prababci sprzątaczki samego Rasputina. Nie byłoby w tym zapewne nic dziwnego, gdyby nie fakt, że mózg kościoła odszedł z padołu ziemskiego ponad dwadzieścia lat temu, a w dodatku na łożu śmierci wyznał, iż jest kobietą. Ale skoro badania genetyczne ze stu procentową pewnością potwierdziły ojcostwo…
Ogłoszono również nową epidemię. Tydzień temu przymusowo szczepiono naród na okoliczność plagi stonki ziemniaczanej, a teraz sanepid odkrył zagrożenie ze strony roślin dwuliściennych i kolejne miliardy złotych wydarte z kieszeni podatników zaplanował wydać na chińskie ampułki z Randapem.
Roman słuchał tych newsów przez uchylone drzwi. Kiedy spikerka umilkła, rozpoczął poranną toaletę. Napełnił blaszaną miednicę wodą, do której dodał nieco pokruszonego szarego mydła, garść proszku „Homo” oraz pół szklanki Lizolu, po czym w ubraniu zanurzył się w tej miksturze. Tym sposobem upiekł trzy pieczenie na jednym ogniu. Umył się, wyprał ubranie i zdezynfekował balię.
Po kąpieli przyszła kolej na pucowanie zębów. Szczotkę do kibla nasączył sodą w płynie i wpakował sobie do ust. Po kilku energicznych pociągnięciach, pniaki lśniły niczym świeżo wylizane psie jajca.
To nie tak, że Faceshit był biedny, czy skąpy. Uważał się raczej za oszczędnego. Cóż z tego, że w klopie żyły miliony bakterii, skoro te bakterie należały do niego. Sam je wydalił, a skoro teraz wracały, to wielkie koło przyrody się zamykało. Kupno szczoteczki mającej służyć tylko i wyłącznie do umycia japy uzyskało więc rangę zbędnego wydatku. Zresztą, tyle dobrego słyszał ostatnio o urynoterapii…
Gdy poczuł się już w pełni odświeżony, wyciągnął z kredensu stary album ze zdjęciami i usiadł wygodnie w bujanym fotelu. Powoli, nieomal z nabożną czcią przewracał kolejne kartki. Wyblakłe fotografie były jedyną pamiątką, jaka pozostała mu po ukochanej Lili. Oglądał je mokrymi od łez oczyma, analizował dokładnie każdy szczegół.
Na jednej skakał z lubą przez ognisko. Na kolejnej baraszkowali w wysokiej trawie. Na jeszcze innej jedli kotlety wołowe.
- Lila, ach, Lila – westchnął.
Przypomniał sobie, że dzisiaj mijała dziesiąta rocznica jej śmierci. Wydarzenia z tamtego tragicznego dnia wryły mu się głęboko w pamięć, więc kiedy na chwilę przymknął powieki, obrazy powróciły z niezwykłą intensywnością.
Stał na rogu ulicy, a ona biegła do niego, tak radosna, jak skowronek o poranku. I wtedy ziemia zadrżała, a słońce zgasło. Zanim zrozumiał co się stało, było po wszystkim. Lila umarła,