Bezwartościowy człowiek
– O czym mówisz?
Spojrzała na mnie tak, że zmroziło mi przyrodzenie.
– Wiec mi nie pomożesz? Na nic to wszystko? Może jeszcze mam zapłacić za pobyt tutaj?
Jakby mnie ogłuszyło. Nie zrozumiałem w pierwszej chwili, o czym mówi. Naprzeciw mnie siedziała jakaś inna kobieta, na pewno nie ta, do której tęskniłem całe życie.
– O czym ty mówisz, jak miałbym ci pomóc? Nigdy o tym nie pisaliśmy.
– Myślisz, że mi jest lekko, że nie mam długów, a życie to sielanka? Nie, to niesłychane, nie do pomyślenia. – Maria wstała. – Klucz do pokoju. – Wyciągnęła rękę.
Siedziałem osłupiały, nic nie rozumiałem. Frajer, który jeszcze nie wiedział, że został wydymany. Ale na życie, nie na pieniądze. Nie mogłem wydusić słowa, nie miałem pojęcia, co powiedzieć. W głowie zaczęły mi się kotłować sprzeczne myśli i emocje, nie mogłem się skupić na żadnym konkrecie.
Stała z wyciągniętą dłonią.
– Nie rozumiem – wydukałem.
– Czego nie rozumiesz? Nie zostanę tutaj, nie chcę.
Niepojęty musiał być sposób jej rozumowania. Jak robota, zaprogramowanego na osiągnięcie celu. Bez celu program stał się nieważny, jakby nigdy nie istniał.
Wstałem, zakręciło mi się w głowie, sparciała pikawka zakłuła, aż ścisnęło mnie w klacie. Usiadłem z powrotem. Nawet nie mrugnęła, dalej trzymała wyciągniętą dłoń.
– Długo mam czekać?
Zrobiło się duszno, żołądek zabolał, a krople potu zrosiły czoło. Napiłem się wody i wstałem z trudem, śmiertelnie zmęczony. Maria ruszyła raźnym krokiem, a ja za nią.
Dotarłem pod drzwi pokoju lata świetlne po niej. Czekała z założonymi rękami.
– Najdroższa, porozmawiajmy, wytłumacz mi, żebym zrozumiał. Przecież tak się kochamy. – Dotknąłem jej ramienia.
– Ale weź mnie zostaw! Co ty robisz, dlaczego mnie szarpiesz?!
– Ledwie cię dotknąłem.
– Otwórz drzwi.
Otworzyłem. Wparowała do środka, ja powolutku za nią. Zaczęła się pakować w pośpiechu. Przycupnąłem na brzegu łóżka, ledwie żyłem.
– Co się stało? – zapytałem kretyńsko.
Nie odpowiedziała. Odezwała się dopiero, kiedy była spakowana.
– Zawieź mnie do Gdyni.
– Nie mogę prowadzić, chyba zaraz zemdleję.
– Daj mi kluczyki. Zostawię twój samochód tam, gdzie stoi mój i odeślę kluczyk.
– Nie.
– Dawaj! Wystarczająco lat na ciebie zmarnowałam, żeby się jeszcze teraz z tobą szarpać. Jej oddałeś wszystko, choć to mnie kochasz. A ja to co? Schorowany, nic nie warty, obleśny dziad! Powinieneś dać mi samochód, to i tak nic za zmarnowanie na ciebie trzydziestu lat!
Serce zakłuło znowu. Byłem już cały mokry. Jej słowa były jak pchnięcia nożem. Wsunąłem rękę do kieszeni, gdzie był kluczyk i zacisnąłem na nim palce. Podeszła i zaczęła mnie szarpać za ramię. Nie sądziłem, że jestem tak słaby. Wyciągnęła moją rękę bez większego wysiłku, a potem zabrała kluczyk, jak małemu dziecku. Wzięła też portfel z marynarki.
– Moja śliczna, nie zostawiaj mnie – szeptałem.
– Ale przestań do mnie mówić, bezwartościowy człowieku.
Założyła jeansową kurtkę, torebkę na ramię, wysunęła rączkę walizki i wymaszerowała z pokoju, nawet nie zamknęła za sobą drzwi. Wpatrywałem się w nie długo, jak przywiązany do drzewa psiak na leśną drogę, którą odjechał pan.
Opadłem na łóżko i straciłem przytomność. Ocknąłem się po kilku godzinach i czułem potwornie. Każdy ruch wywoływał wrażenie, jakby moje serce latało w piersi luzem. Dziwne, bo przecież jest ogromne. Podniosłem się z trudem, ubrałem sweter i wyciągnąłem z torby notatnik i pióro.