Ars moriendi
Pan Waldek wyciągnął ekstra mocne bez filtra. Odpalił papierosa zapałką po czym nostalgicznie westchnął, wypuszczając z płuc tłusty dym. No przynajmniej teraz wiedziałem, że pan Władek raka nie musi się obawiać.
- Ta praca nie różni się wiele od mojego stałego stanowiska. Patrzę jak rośliny rosną od nasionka, czasem wyrywam chwasty, czasem muszę ściąć jakiś piękny kwiat. A czasem koszę całe trawniki, choć wojny czy dobrej epidemii od jakiegoś czasu już nie było. I tak to jakoś leci, panie. Od wiosny do zimy. Tylko że tak jak wy jesteście roślinami jednorocznymi, ja jestem jak roślina długoletnia. Widziałem już wiele wiosen i wiele zim. Już mi się znudziło. No i praca z roślinami wydaje mi się bardziej relaksująca i mnie dołująca niż z ludźmi. Niestety nie mogę zrezygnować, dopóki nie znajdę kogoś na swoje miejsce. Dlatego znając pańskie zainteresowania, myślałem, że może być pan zainteresowany.
- Jak pan powiedział, wszystko ma swoją kolej rzeczy. Jak pory roku. Jak pory dnia. Dziękuję bardzo za propozycję, ale urodziłem się człowiekiem i człowiekiem chcę umrzeć – uśmiechnąłem się ciepło. - Mimo że pańska propozycja wydaje mi się kusząca, wydaje mi się również istną udręką. Mógłbym wtedy smakować śmierć mnóstwa istot, ale sam śmierci nigdy bym nie zaznał. Nie dotarłbym do celu, który został mi wyznaczony wraz z chwilą poczęcia i nie odkryłbym tej wielkiej tajemnicy życia, na którą odpowiedź znajduje się na końcu drogi... A być może to wcale nie jest koniec drogi, a jedynie jeden z przystanków. Choć niektórzy może uznaliby mnie za potwora, prawda jest taka że, proszę mi wybaczyć banalność, człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce. Postanowiłem czerpać przyjemność z różnych ludzkich przyjemności, chcę przeżyć wszystko co może przeżyć człowiek, od rzeczy wspaniałych po okropne i łamiące serce, a później, gdy nadejdzie jesień, oczekiwać śmierci jak starego przyjaciela. I byłbym zaszczycony, gdyby to pan, panie Waldku po mnie przyszedł. A tak przy okazji, to skoro skończył pan już z tym trawnikiem, to proszę mi załatwić kołek z drzewa cisowego i świeżą krew baranka.
***
Za zaliczkę, którą dostałem w złocie, kupiłem memu klientowi garnitur i teraz wyglądał iście dostojnie. Bo widok jaki zastałem w krypcie był całkiem żałosny. Manicurzystka również miała sporo roboty z jego paznokciami, które na pierwszy rzut oka ciężko było nazwać ludzkimi.
Żadna prostytutka nie przyszłaby do cmentarnej krypty, więc wynająłem hotelowy pokój, do którego sprowadziłem dwie sikoreczki. W żyłach blondynki i brunetki płynęła kokaina i trochę alkoholu, tak jak zażyczył sobie klient.
Obydwie były już dawno wysuszone do ostatniej kropelki, a ja i Jan Eliasz Miklaszewicz staliśmy na dachu i czekaliśmy na wschód słońca. Dla niego był to pierwszy świt od trzystu lat. I ostatni.