Ars moriendi
- Nie. Nie... Chcę zginąć w pojedynku. Tak. Będziemy się pojedynkować. W ogrodzie.
Zanim doszliśmy do ogrodu, pan hrabia opowiedział mi, z kim to się nie pojedynkował, o jakie to damy swego serca walczył, które kiedy przyszło co do czego, nie były warte nawet kopiejki, chociaż zachowywały się jakby były warte kufer złotych, carskich sturublówek.
Zdążyłem wysłuchać bardzo wiele, bo droga do ogrodu zajęła mi szmat czasu. W końcu jednak stanęliśmy w ogrodzie, a pan hrabia drżącą ręką ujął rękojeść szabli. Z trudem ją uniósł i wziął ślamazarny zamach. Bez trudu się obroniłem, potem pozwoliłem mu sparować kilka moich ciosów, po czym zakończyłem sprawę szybko, chcąc oszczędzić wstydu panu hrabiemu. Zasalutowałem mu szablą i pozacierałem wszystkie ślady mojej bytności. Chciałbym zdążyć na obiad, więc co prędzej pojechałem pod adres jaki następny zainteresowany zostawił na kopercie. Ulica Wysockiego, cmentarz prawosławny, miejsce numer 243, krypta rodziny Miklaszewiczów...
***
Pan Władek z melancholijnym uśmiechem kosił trawnik. Gdy w końcu zauważył, że robota skończona, westchnął. Gładząc obfitego wąsa, rozglądał się, czy na pewno niczego nie pominął, gdy zauważył swojego pracodawcę.
- Panie Wojciechu! Można na słówko?
- A, witam panie Władku – uśmiechnąłem się serdecznie. - Oczywiście.
- Chciałbym porozmawiać z panem w sprawie pracy. Bardzo długo nad tym myślałem i...
- Zaraz, zaraz. Chyba nie chce pan zrezygnować?
Pan Władek zaśmiał się rubasznie jak to miał w zwyczaju.
- Ależ skąd. Nic nie raduje mnie bardziej niż obecna fucha. Rzecz w tym, że chciałbym zająć się tym na pełny etat, że tak powiem. No, ale do sedna. Tym razem, to ja bym chciał zaoferować panu pracę.
- Tak?
- Tak, na stanowisku Kostuchy.
Uniosłem drwiąco brew, ale zaraz spoważniałem. Przypomniało mi się, że nie takie rzeczy już się widziało.
- A jak to się stało, że ktoś taki jak pan, w wolnym czasie dorabia w moim ogrodzie? Jeśli oczywiście można wiedzieć.