Ars moriendi
Staruszka w końcu wyszła, chichocząc jak młoda, nieśmiała dziewuszka. Wybrała chłopca, który podobał jej się najbardziej i razem z nim wsiadła do limuzyny. Wiedziała, że jej koleżankom oczy zbieleją jak przyjedzie do teatru takim autem i to z takim młodzianem. Zawiozłem ich na miejsce, a później czekałem. Przedstawienie trwało, a ja byłem odpowiedzią na hamletowe pytanie. Czekałem cierpliwie, bo co się odwlecze, to się nie uciecze, a ja byłem Kostuchą mającą cały czas tego świata.
Najlepszy w życiu wieczór pani Szejman dobiegał końca. Zostawiła chłopca pod teatrem dając mu przy tym hojny napiwek i wsiadła do limuzyny, którą ja, niczym Charon zabrałem ją w podróż na drugą stronę.
Staruszka nuciła i z uśmiechem wpatrywała się w szybę samochodu. W odbiciu przeleciało jej całe życie. Ten skrócony film zaprowadził ją do chwili obecnej i teraz przez szybę widziała jedynie miasto, w którym spędziła niemal całe życie. Tu przeżyła dzieciństwo, pierwszą i drugą miłość, okupację, powstanie w gettcie, komunę, „Syjonistów do Syjonu”, oraz „Polskę dla Polaków”. Bóle starości i samotności to jednak było dla niej za wiele.
- To był dobry dzień, prawda? – spytałem.
- Jeśli nie potrafisz wskrzesić zmarłych i zwrócić mi mej młodości utraconej, to lepszy ten dzień już być nie mógł.
- I nie żal pani...?
- Nie. Lepiej umrzeć pod koniec dobrego dnia, niż przez kilka następnych dni żałować, że się nie umarło. – Mówiła patrząc na wystające z torebki opakowanie silnych leków przeciwbólowych. - Lepiej odejść zadowolonym, że się trochę pożyło, niż srając w pieluchy dla dorosłych i przeklinając ten świat i własną matkę za to, że na ten świat nas wydała.
Zgodziłem się z nią. Tak tylko zapytałem z ciekawości, gdyż nawet gdyby się rozmyśliła, nic by to nie zmieniło. Czasem się zdarzało, że klient podczas ostatniego dnia na tym padole łez i rozpaczy dowiadywał się, że to życie jednak wcale nie jest takie złe. Krzyczeli, że chcą żyć, że zmienili zdanie, że nie chcą umierać. Raz jeden klient, który miał za sobą kilka prób samobójczych, tak się chwytał życia rękami i nogami, tak walczył o każdy oddech, że musiałem mu te ręce i nogi połamać i za pomocą liny kupionej po promocji w Leroy Merlin odciąć dopływ tlenu. Bo podpisaliśmy kontrakt.
Nie był to cyrograf pisany krwią. Ja w przeciwieństwie do Diabła nie chciałem czyjejś duszy. Zobowiązywałem się zorganizować to i owo dla klienta,w zamian za jego śmierć. Oczywiście były jeszcze pieniądze, ale pieniądze nie grały roli. Gdybym się wycenił według usług, to na moje usługi byłoby stać chyba jedynie milionerów. Zbawienia nie mogę zagwarantować (co zawsze podkreślam w umowie! Żadnych ukrytych kruczków!), ale dokładałem wszelkich starań, by odpowiednio zaopiekować się i dopomóc duszy klienta. Full serwis.