Aiden Księga pierwsza: Rebelia – rozdział 2
Okolice Grassington Cres były zatłoczone. Udało nam się podjechać pod samo wejście do Rees’a; tam drzwiczki powozu się otworzyły i przeprowadzono nas szybko przez gwarną ulicę do środka.
Choć przejście z powozu do bezpiecznego schronienia w pijalni czekolady trwało bardzo krótko, rozejrzałem się jednak na boki i zobaczyłem kawałek prawdziwego, tętniącego życiem Darimu; ścierwo psa w rynsztoki, włóczęgę rzygającego pod jakąś barierką, kwiaciarki, żebraków, pijaków uliczników taplających się w rzece błota, która zdawała się kipieć na środku ulicy.
A potem byliśmy już w środku. Powitała nas mocna woń dymu, piwa, perfum i oczywiście czekolady, a także gwar podniesionych głosów i dźwięki fortepianu. Krzyczący ludzie pochylali się nad stołami do gry. Mężczyźni pili piwo z wielkich kufli, kobiety również. Niektórzy delektowali się gorącą i kawałkami ciasta. Wszyscy wydawali się bardzo podekscytowani.
Obejrzałem się na matkę, która stanęła jak wryta, i wyczułem jej wahanie. Przez chwilę bałem się, że odwróci się na pięcie i wyjdzie, zaraz potem zauważyłem jednak dżentelmena unoszącego w górę laskę. Był młodszy od matki, uśmiechał się swobodnie z błyskiem w oku, widocznym nawet z tej odległości. Machał do nas laską. Matka pomachała mu z wdzięcznością i poprowadziła mnie przez salę, przeciskając się między stołami, przestępując nad psami, a nawet nad jakimiś dziećmi, które przemykały pod nogami rozbawionych gości, prawdopodobnie czyhając na wszystko, co może spaść ze stołu: kawałki ciasta, może pieniądze.
Dotarliśmy do dżentelmena z laską. Był wysokim, szczupłym, muskularnym mężczyzną z kilkoma bliznami na twarzy i małą kozią bródką. Miał dość długie, potargane, jasne włosy o gładkich falach, które nosi spięte w niskiego kucyka z grzywką okalającą twarz. Na głowie nosił bordowy trójgraniasty kapelusz, zaś na palcu lewej dłoni dostrzegłem lśniący sygnet, który wyglądał jakby był zrobiony ze złota. Pozdrowił matkę skinieniem głowy, a potem odwrócił się do mnie i ukłonił przesadnie nisko.
– Dobry wieczór, paniczu Aidenie, czeka pana dużo atrakcji, jak mniemam. Zechce mi pam przypomnieć, ile ma lat? Z postawy pana widzę, żeś pan dzieckiem wielce dojrzałym. Jedenaście, dwanaście może?
Mówiąc to, zerkał za moje plecy z psotnym uśmiechem; matka zaśmiała się z uznaniem.
– Mam dziewięć lat, proszę pana – odparłem i nadąłem się dumny jak paw.
Matka dokończyła prezentację. Dżentelmen nazywał się Jin Sundemo i był hrabią mieszkający nieopodal Pristu. Powiedział, że jest zachwycony mogąc mnie poznać, a potem zaprowadził nas do ustronnej sali w głębi budynku, a wokół zaczęła się krzątać obsługa.
Mógłbym tam siedzieć całą noc, pochłaniając gorącą czekoladę i ciasta, podawane do naszego stołu w wielkiej obfitości. Matka i pan Sundemo z przyjemnością raczyli się piwem. Ostatecznie, gdzieś koło godziny dziewiątej wieczorem szykowaliśmy się do wyjścia.
Wyszliśmy na nocną ulicę, która przez te kilka godzin zrobiła się jeszcze gwarniejsza.
Przez chwilę czułem się zdezorientowany hałasem i smrodem. Zmarszczyłem nos i zobaczyłem, że po twarzy matki przemyka wyraz zatroskania. Odruchowo przysunęła się bliżej, jakby chciała mnie odgrodzić od tego jazgotu.
Ktoś podetknął mi pod nos brudną łapę; podniosłem wzrok i zobaczyłem żebraka, bezgłośnie proszącego o datek. Miał wytrzeszczone, błagające oczy, jaskrobiałe na tle brudnej twarzy i włosów. Kwiaciarka próbowała przepchnąć się obok mnie do matki i wykrzyknęła z oburzeniem, kiedy pan Sundemo zablokował jej drogę laską. Ktoś zaczął mnie szturchać; zobaczyłem dwóch uliczników, wyciągających do nas ręce.
Nagle matka krzyknęła. Z tłumu wyskoczył jakiś mężczyzna w brudnych łachmanach, z wyszczerzonymi zębami, i sięgnął po jej naszyjnik.
W następnej chwili zaś dowiedziałem się, czemu laska pana Sundemo tak intrygująco grzechotała: kiedy obrócił się, by bronić matki, z wnętrza laski wysunęło się ostrze. W mgnieniu oka pokonał dzielącą ich odległość, ale zanim wydobył broń, zmienił zdanie, być może widząc, że złodziej jest nieuzbrojony; wepchnął szpadę z powrotem i płynnym ruchem zakręcił laską, odtrącając rękę rzezimieszka.
Zaskoczony złodziej wrzasnął z bólu i odskoczył w tył, odbijając się od ściany, po czym pan Sundemo powalił go na ziemię i przydusił,przygniatając mu pierś kolanami i przystawiając sztylet do gardła.
Wstrzymałem oddech.
Zobaczyłem, że matka podbiega do pana Sundemo.
– Jinie! – zawołała matka. – Stój!
– On chciał cię okraść, Riyo – powiedział pan Sundemo, nie odwracając się. Złodziej zaskomlał. Ścięgna na dłoni pana Sundemo były napięte jak postronki, kłykcie palców na rękojeści sztyletu pobielały.
– Nie, Jinie, tak nie wolno – oznajmiła moja matka spokojnie. Dookoła nas zebrał się spory tłumek; włóczędzy i żebracy, którzy przed chwilą nas napastowali, teraz trzymali się na pełen szacunku dystans. Pełen szacunku i strachu.
– Ja nie żartuję, Jinie – powiedziała matka. – Schowaj sztylet i puść go.
– Nie rób ze mnie głupca, Riyo – rzekł Sundemo. – Proszę, nie przy ludziach. Obaj wiemy, że ten człowiek musi zapłacić, jeśli nie życiem, to może chociaż paroma palcami.
Znów wstrzymałem oddech.
– Nie! – rozkazała matka. – Nie będzie rozlewu krwi, Jinie. Wszelkie moje badania ustaną, jeśli natychmiast nie zrobisz, jak mówię.
Wszyscy dookoła ucichli. Usłyszałem, jak złodziej bełkoce raz po raz: ,,Proszę, panię, proszę, panie’’. Ręce miał przyciśnięte do boków i unieruchomione, bezsilnie wierzgał i kopał nogami po zabłoconym bruku.
Aż w końcu pan Sundemo podjął decyzję i cofnął sztylet, zostawiając na szyi rzezimieszka małe, krwawiące skaleczenie. Kiedy wstał, poczęstował go kopniakiem. Złodziej nie potrzebował dalszych zachęt i na czworakach czmychnął ulicą, wdzięczny, że zachował życie.
Woźnica otrząsnął się z zaskoczenia i stojąc przy drzwiczkach powozu, ponaglał nas, byśmy schronili się w środku.
Matka i pan Sundemo stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Kiedy pośpiesznie przeszedłem obok nich, zobaczyłem, że oczy pana Sundemo płoną. Matka odwzajemniła jego spojrzenie ze spokojem i wyciągnęła do niego dłoń.
– Dziękuję, Jinie – powiedziała. – W imieniu moim oraz mojego syna dziękuję ci za szybką reakcję.
Poczułem na plecach dłoń woźnicy, starający się wepchnąć mnie do powozu. Obejrzałem się jeszcze i zobaczyłem, że matka stoi dalej z wyciągniętą ręką, a pan Sundemo patrzy na niego wilkiem, odmawiając pojednania.
A potem, kiedy już ostatecznie wepchnięto mnie do środka, ujrzałem, jak pan Sundemo chwyta dłoń matki, a jego ponury grymas przeistacza się w uśmiech – nieco wstydliwy, skrępowany uśmiech, jakby właśnie się opamiętał. Uścisnęli sobie ręce, a matka nagrodziła go krótkim skinieniem głowy, które tak dobrze znałem. Oznaczało ono, że sprawa została załatwiona. Że nie trzeba już nic więcej mówić.