80 godzin - część 1
od ścianami szaf. Poza tym nic, ani nikogo.
Obok kolejnego samochodu zobaczył plamę krwi. Rozległą i prawie czarną w żółtym świetle latarni, zaschniętą po wielu godzinach. Obok leżały resztki rozbitych butelek, także poplamionych szkarłatem. W powietrzu czuł zapach bólu i konania. Ktoś tu został zabity i z całą pewnością nie była to dobra, ani prędka śmierć. Na masce samochodu odcisnęły się, niczym przerażające pieczęci dłonie zabitego tu człowieka. Nieme świadectwa dokonanego tu mordu. W niektórych miejscach plamy były rozciągnięte, jakby ktoś próbował uciec na dach, drapiąc palcami śliski lakier. Coś go trzymało, ale on i tak walczył, chociaż nie miał szansy powodzenia. Sądząc po ilości takich śladów, trwało to długo.
Mężczyzna wcześniej nie zwrócił na to uwagi, ale od tego miejsca, na chodniku ciągnął się długi, krwawy ślad, aż do najbliższej bramy. Ktoś musiał po wszystkim odciągnąć ciało tam ciało, niewiadomo czemu chowając je przed światem. Jakby ktokolwiek teraz mógł się tym zainteresować, albo zrobić coś, by ukarać sprawców. Nie miał pojęcia kto, ani po co zabrał resztki zamordowanego na masce człowieka, jednej rzeczy mógł być absolutnie pewien. Naprawdę nie chciał przechodzić obok tego miejsca, tylko wyminąć je, najbardziej, jak tylko mógł. Coś mu mówiło, że w tamtej bramie, jedynej, gdzie nad wejściem paliła się słaba, żółta żarówka, czai się śmierć. Powinien zawrócić. Instynkt samozachowawczy, strach, intuicja i rozsądek, wszystko w jego głowie wrzeszczało by uciekał. Schował się w tamtym bezpiecznym, ciemnym zaułku i przeczekał.
Nie umiałby tego zrobić. Ponieważ była osoba, która na niego liczyła i potrzebowała pomocy. Wiedział, gdzie jest i jak się tam dostać. Tylko on, z całego tego oszalałego miasta, mógł coś zrobić, dlatego niezależnie od niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, musiał iść. Poczucie, że ktoś liczy na niego, było silniejsze niż cały strach i rozsądek. Nie kierowała nim odwaga, ponieważ bał się, jak nigdy w życiu. Miłość również nie, zwyczajnie jej nie czuł. Może było to uczucie podobne go tego, które każe strażakowi wbiegać do płonącego, walącego się budynku, by ryzykując własnym życiem, uratować uwięzionego przez ogień człowieka?
Nie ważne, co to było. Musiał iść. Chociażby tylko dlatego, że nie zrobi tego nikt inny.
Obejrzał się na wszystkie strony, zlustrował dokładnie okna i wejścia do najbliższych bramy. Nic. Skulił się na wszelki wypadek, schował za samochodem, tak, by z jednej strony całkowicie był nim osłonięty. Wsłuchał się w jęczącą ciszę, w szum wiatru nad miastem. Szukał w tych dźwiękach innego tonu. Czyjegoś krzyku, oddechu, szurania zmęczonymi, niesprawnymi nogami po chodniku. Nasłuchiwał długo, skoncentrowany, spięty, gotowy w każdej chwili do działania. Do ucieczki, albo rozpaczliwej obrony. Nic. Za wyjątkiem naturalnych odgłosów, nie dobiegał do niego żaden dźwięk. Nie mógł już dłużej zwlekać. Z każdą sekundą tracił cenny czas, a nie mógł się spóźnić. Musiał wstać, chociaż niemal każda cząstka jego duszy szeptała mu, krzyczała, zaklinała i błagała, by pozostał w miejscu, a jeszcze lepiej zaczął uciekać. Każda, za wyjątkiem tej, która mówiła coś zupełnie przeciwnego.
Bał się. Lęk towarzyszył mu od początku, od chwili, gdy to wszystko się zaczęło, więc w pewien sposób zdążył się już przyzwyczaić do tego ciągłego nacisku w klatce piersiowej i buzowania wypełonionej adrenaliną krwi w skroniach. Kilka razy do tej pory pokonał już strach, więc teraz musiał tylko zrobić to ponownie. Za każdym razem było tak samo trudno. Nogi odmawiały posłuszeństwa, mięśnie zachowywały się jak wyrzeźbione z kamienia przez niewprawnego artystę, drętwe, nieposłuszne, sztywne, a szczęki zaciskały się tak mocno, że trzeszczały zęby. Było mu niesamowicie ciężko zrobić pierwszy krok, chociażby się poruszyć i wyjść zza skrywającego go samochodu, lecz w końcu to zrobił.
Wstał i powoli, skulony jakby go bolał brzuch, spięty niczym struna, rozglądając się bez przerwy dookoła, z