Świadoma i przekonana o słuszności swego wyboru ateistka pisze o... nawróceniu. Opowiada o odrzucaniu prawd i zasad katolicyzmu, o swoim życiu prywatnym i zawodowym, o wątpliwościach. Chcąc napisać książkę poświęconą seksualności kobiet, rozmawiała z wieloma kobietami z różnych środowisk, szukała też zakonnicy, która zechciałaby z nią o tym porozmawiać. Znalazła księdza, a on pomógł jej odnaleźć Kogoś o wiele ważniejszego...
Do lektury książki Olśniewająca ciemność nocy zaprasza Wydawnictwo Promic. Dziś w naszym serwisie prezentujemy jej premierowe fragmenty:
W okresie tych kilku tygodni słyszałam, jak cały dom trzeszczy, kiedy wypełzałam z łóżka i schodziłam na parter, by pielęgnować swoją bezsenność. Fabio klął pod nosem i przekręcał się na drugi bok. Moja córka nocami często pokasływała, zwalczając wirusy i zmagając się z pierwszymi objawami astmy. Mój umysł pozostawał otwarty niczym obiektyw typu rybie oko. Deszcz bezlitośnie, nieprzerwanie obmywał miasteczko. Zalewał ogródek i doprowadzał do zatykania się kanałów odpływowych i wybijania kanalizacji. Nie mogłam spać ani pracować. Wciąż zanurzona w moim ateistycznym światopoglądzie, w szczytowym stadium mojej niechęci i pogardy dla wierzących i dla Kościoła, pozostawałam sparaliżowana pod względem twórczym.
Dla komfortu psychicznego zaczęłam czytać, tak jak to czyniłam niemalże każdej wiosny, Zdobywam zamek Dodie Smith, książkę wykraczającą znacznie poza docelowy krąg odbiorców ze względu na zawarte w niej mądrości na temat życia, sztuki, cierpień nieodwzajemnionej miłości. Ta powieść mówi również o wiośnie – angielskiej wiośnie przenikniętej łagodniejącym chłodnym powietrzem, padającym deszczem i krokusami wyzierającymi z błotnistej ziemi. Cassandra, główna bohaterka, pogrążona w smutku, w poczuciu dotkliwej niedoli, brnąc w strugach rzęsistego deszczu, wybrała się z wizytą do pewnego pastora. Wiele razy czytałam fragment o tym spotkaniu i zawsze skupiałam się na jej ateizmie i komediowym ujęciu postaci pastora. Tym razem odłożyłam książkę, mając w pamięci opis religii przedstawiony przez pastora: „Osobiście uważam, że [religia] to właśnie jest sztuka, ta największa; rozszerzenie duchowej bliskości, którą inne rodzaje sztuki usiłują pociągnąć”. Rozmowa toczyła się dalej, przy kominku, przy maderze, gdy deszcz hałaśliwie tłukł o ziemię za oknami. Bóg, stwierdził pastor, „mógłby być długim, deszczowym tygodniem, który teraz właśnie nam zsyła”, zaś w rzeczywistości „to jest jedynie skrót myślowy dotyczący tego, skąd pochodzimy, dokąd idziemy i o co w tym wszystkim chodzi”.
Dlaczego, po tylu latach czytania, myślenia, dyskutowania, ta prawda przeniknęła mój umysł właśnie teraz? Było to tak, jakby wpuścił świeże powietrze i światło – zupełnie jakby zdarł cienką zewnętrzną warstwę nieba, tak jak otwiera się puszkę z konserwą. Nasiliło się moje rozpaczliwe łaknienie, by skreślić właściwe linijki wierszy, by stworzyć poezję pozwalającą uchwycić tę prawdę.
Szaleńczo pragnęłam ująć tę rzeczywistość, chociaż wcale nie z myślą o wydawcach, czytelnikach, nagrodach czy nawet o mnie samej. Chodziło mi o kontakt z Bogiem, który już wszystko wie, który ma właściwe metafory, ma poezję w swojej dłoni, który już pisze, już napisał, wiersz doskonały. Chodziło o to, by spróbować dotknąć najwyższej poezji.
Tamtej nocy jeszcze nie bardzo umiałam to docenić. W głowie miałam przede wszystkim jedno słowo: „możliwość”, a samo brzmienie tego słowa zdawało mi się odległym, acz wszechogarniającym szumem morza, z którym w mojej wyobraźni utożsamiałam Boga. Odgłos przypominający wszechobecny zgiełk ruchu ulicznego Londynu lub szmer fal morskich w Santa Marinella, który miejscowi uczą się zapominać. Ja właśnie zaczynałam uczyć się słuchania.
To amorficzne, nieokreślone przeczucie Boga było w istocie owym „niewidzialnym, niepojętym” Bogiem liturgii bizantyjskiej i Jego niedającą się wysławić miłością. Lecz ja wciąż nie wiedziałam, czym jest liturgia, i nie potrafiłam też uchwycić sensu owej miłości. Zrozumiałam jedynie, że rzeczywistość wykracza daleko poza to, co dotychczas poznałam i czego się kiedykolwiek wcześniej spodziewałam.
Ten Bóg, Bóg, którego poczułam tamtej nocy, był Istotą bez oblicza i bez rozpoznawalnych atrybutów. Nie miałam żadnego pewnego sposobu, by jednoznacznie stwierdzić, czy była w Nim miłość, czy było w Nim dobro, ani by rozpoznać, czy intuicja pokierowała mnie ku Bogu chrześcijańskiemu, czy może islamskiemu, a może jakiemuś innemu bóstwu niezwiązanemu z żadną wielką religią. Jedyne, co wiedziałam, to że był to Bóg jedyny. Założyłam, że nie było w Nim zła – wiedziałam to dzięki intymnemu odczuciu wewnętrznego ciepła, pokoju i radości, które rozlało się we mnie. Czułam się surowa, oczyszczona, jak nowo narodzona dusza. Nie towarzyszyło to żadnemu poszukiwaniu pocieszenia, kontaktu czy odpowiedzi na dręczące pytania. Była to po prostu konstatacja faktu, że Bóg mnie przeniknął – taka sama, jak zwyczajne stwierdzenie faktu własnego istnienia.
Za tę surowość i skrajny brak oczekiwań dziękuję mojemu ojcu. To on przygotował mnie na poznanie Boga. Za sprawą swojego ateizmu odarł mnie z zakłamania, egoizmu, pretensjonalności i całej tak typowej dla fałszywego kultu hipokryzji w postrzeganiu Boga. Nauczył mnie, bym nie klękała przed żadnym fałszywym bożkiem, bym nie poddawała się żadnemu fałszywemu panu. Długo nie przychodziło mi do głowy, by prosić Boga o cokolwiek. Pozostawałam na etapie inwokacji, zwracania się ku Niemu w sposób nieartykułowany, przypominający pierwszy płacz nowo narodzonego dziecka.
Owszem, musimy współpracować z łaską. Dla mnie było to tak, jakbym na ślepo błądziła pośród fałd grubej, ciężkiej tkaniny, zanim w końcu niespodziewanie natrafiłam dłonią na miejsce, w którym spotykały się dwie połowy ciemnej zasłony. To była jedna wyrazista chwila, kiedy siedziałam na krawędzi łóżka. To była tylko jedna myśl, która zaświtała mi w głowie – nie docierając nawet do serca, do tej istoty mojego istnienia. Ostrożnie podjęłam tę myśl i ostrożnie ją w sobie pielęgnowałam.
Odebrałam córeczkę ze żłobka, zrobiłam obiad, wypiłam kawę z moimi znajomymi zdeklarowanymi katoliczkami. Zastanawiałam się, czy ta nowa wewnętrzna rzeczywistość ujawnia się jakoś na mojej twarzy.
Kiedy napisałam ojcu Gregory’emu, że ostatecznie nie jestem ateistką, przyjął to bez większego zdziwienia („Nie jesteś głupia”). To był czas, jak mi oznajmił, posługując się słowami T. S. Eliota, by nauczyć się, „jak łaknąć i nie łaknąć”, by nauczyć „jak milczeć”. Tylko jemu zwierzyłam się z mojej narastającej bezsenności, która przyprawiała mnie o zawroty głowy i mdłości w ciągu dnia, uniemożliwiając normalne myślenie i pracę. Pisanie książki na temat kobiecej seksualności utknęło w martwym punkcie, a ja instynktownie wróciłam do tworzenia poezji. Przez wiele lat próbowałam pisać monologi, w którym mogliby dość do głosu moi dawni pacjenci psychiatryczni. Wciąż słyszałam w umyśle echa pytania Olgi: „Gdzie jest Bóg?”.
Zachodziłam w głowę, jak nadać pełną formę głosowi Alberta, tego łysego mężczyzny o utraconej tożsamości i utraconym życiu. Gdzie właściwie znajdował się człowiek spustoszony przez chorobę umysłową? Co mogło z niego pozostać poza samą resztką duszy?
Ich głosy przychodziły do mnie tak, jak mój własny głos przyjść nie chciał. Ale teraz nawet to pisanie ustało, utknęło w martwocie milczenia.
Eksplozja tej nieśmiałej wiary sprawiła, że czułam się tak, jakby moja głowa była wypełnioną sztucznym śniegiem szklaną kulą, którą ktoś gwałtownie potrzasnął, powodując w niej białą zawieruchę.
– To wszystko musi się we mnie jakoś uspokoić – obwieściłam ojcu Gregory’emu przy kawie, którą piliśmy w miasteczku.
– Może nigdy się nie uspokoi – odrzekł z tajemniczym uśmiechem.
Ale ja po prostu wiedziałam, że musi się tak stać.