Doskonała. Na tym jednym słowie powinna zakończyć się recenzja tej powieści. Poetycka proza Karpowicza wydusza z czytelnika zachwyt i niechęć jednocześnie. Wciąga w głąb historii i stroi go uczuciami, które oplatają Igora, wziętego i znienawidzonego reżysera z Warszawy, tak pięknego, że narrator pragnie go postawić w dużym pokoju i odkurzać raz w tygodniu. Ten Igor, będący w głębi swojej celebryckiej duszy Ignacym gdzieś z białoruskich kresów, trafia do starej Sońki, u której już tylko stary kot, wyliniały pies i krowa Mućka zapełniają krajobraz. I są jeszcze opowieści, niewysłuchane, zamknięte w Sończynym sercu, czekające na Igora, bo on je pozna i przeniesie na deski swojego teatru, doda to i owo, pokaże światu, zyska sobie jeszcze więcej nienawiści i jeszcze większy poklask. A Sońka opowie o tym, jak kochała miłością zakazaną, jak ją kochano, jak z nadmiaru miłości nauczyła się nienawidzić. Sońka mówi prosto, czasem po białorusku, czasem po polsku, ale słowa trafiają Igora w samo serce i wydobywają z niego Ignaca, który może nie jest piękny, ale jest prawdziwy, jak Sońka i jej wojenna miłość.
Opowieść, jakich wiele - o dziewczynie, którą uwiodły błękitne aryjskie oczy i o Żydach, którzy musieli ustąpić miejsce zachłannym sąsiadom, o psiej wierności i ludzkiej pogardzie. A jednak wyjątkowa. Karpowicz oszczędza słowa, waży je i nadaje wiele znaczeń, jakby pisał wiersz. Choć historia to niedługa i chwilami rozdwajająca się, to mocna i dosadna w swym przekazie. Bo czy jest zdrajczynią dziewczyna, która modli się, aby wojna nigdy się nie skończyła, podczas gdy ojciec ją gwałci, a esesman kocha? Mała wieś Słuczanka przypatruje się dziewczynie, kibicuje jej dramatowi po to, aby w odpowiednim momencie ruszyć na polowanie. Bo ludzie nie potrzebują wojny, aby ze sobą walczyć. Wystarczy im od lata pielęgnowana chciwość i zazdrość.
Kiedy ginie miłość Sońki, ona sama unika linczu tylko dlatego, że dla sąsiadów staje się wiedźmą, szeptuchą, kimś, kogo lepiej omijać z daleka, bo a nuż rzuci klątwę i krowy przestaną dawać mleko, a kury nieść jaja. I tak mijają lata, w ciszy i ludzkiej pogardzie, a przy Sońce tylko pies, kot i krowa. Aż pojawia się piękny Igor, z własnym bagażem wspomnień i w sandałach wartych tyle, co trzy ludzkie wypłaty. Kto komu pomaga, kto kogo oczyszcza swoim opowiadaniem i słuchaniem? Karpowicz wciąga nas w grę, każe odwracać pojęcia i zaglądać pod spód napisanych słów. Każe być sobą i mówić „po naszemu”, językiem, który sięga do duszy i wolno, oszczędnie wyjmuje z niej słowo po słowie, aż zamknie je wszystkie w opowieść o tym, co najważniejsze. O życiu.
Środkowa część tryptyku. To nietypowa historia miłosna: jej bohaterami są mężczyzna lat dwadzieścia sześć i kobieta lat trzydzieści kilka - on jest...
Gesty Karpowicza to historia o samotności, milczeniu i obcości. Opowieść o odkrywaniu domu, o próbie zrozumienia, nazwania i uporządkowania przeszłych...