Roztopy to powieść, na którą od dawna czekałam. Z wielu powodów.
Po pierwsze: Nina Warwiłow. Jest tak uniwersalna, że chyba każda kobieta chciałaby być Warwiłow. Co ciekawe, to podobieństwo zamyka się w charakterze tej postaci. Z trudem przypominam sobie, jak Nina wygląda, chyba podczas lektury nie zwróciłam na to uwagi.
Po drugie: domek na malowniczej wsi. Po setkach romantycznych ucieczek na wieś, gdzie powietrze jest rześkie, a ludzie prości i serdeczni, Beskid Pasierskiego jest Beskidem Stasiuka. Domy są tu brzydkie, a ludzie piją i mają braki w uzębieniu. Tylko miłość jest piękna, choć nie zawsze szczęśliwa. Pasierski w swojej specyficznej antyutopii z wątkiem kryminalnym rozprawia się z tymi wszystkimi odziedziczonymi po ciotce domkami, co to je zasłaniają kolorowe malwy, domkami, które remontuje się szybko i potem, zasiadając przed kominkiem, marzy się o czymś, co musi nadejść.
Po trzecie: wątek prowincjonalnego policjanta. To Karpiuk jest „szeryfem" w okolicy i żadne tam FBI nie ma mu nic do powiedzenia. Bo i tak nie posłucha, nawet gdyby mówili. On wie lepiej, zna swoje wsie z każdej strony, to jego słucha lokalna bibliotekarka, to jemu podlegają knajpy i restauracje, to on ustala, co wolno, a co nie. Nie jest dobrodusznym głupkiem, który współpracuje z proboszczem, jakby sam nie potrafił dodać dwa do dwóch. No i ma za plecami tajemnicę, która mrozi krew w żyłach. To nie tylko kowboj, to twardziel, jakich mało.
Po czwarte: sama intryga. Pasierski powoli buduje nastrój, wiemy, że coś się musi wydarzyć, za dużo tam zmroków, podpitych łobuzów, wiejskich dziwaków. I śnieg, który zawsze spada wtedy, gdy kończy się lato, a wraz z nim nadzieja na słońce, na ciepło i na miłe wiejskie klimaty. Zanim jednak dojdzie do zbrodni, czytelnik przeżyje ją już wielokrotnie, z każdym cieniem przemykającym krawędzią lasu, z każdym skrzypnięciem płotu, który ginie w ciemnościach, bo światło od progu pozwala zobaczyć jedynie kawałek obejścia za wycieraczką. A gdy już czytelnik doświadczy tych elementów grozy, wtedy narrator uderza jak obuchem. I wszystko zaczyna się od początku.
Po piąte: bohaterowie. Nikomu nie można ufać, każdego należy unikać. Postaci w tej powieści są upiorne, a im bardziej nas intrygują, tym większe z nich potwory. Do końca nie wiemy, kto odpowiada za zbrodnię. Zresztą, czy w ogóle była jakaś zbrodnia? A może to wszystko to tylko projekcja naszych strachów? Może nic się nie stało, a cienie zza drzew straszą niczym piesek zrobiony z dłoni, rzucony cieniem na ścianę? A jednak... Przeczucia nas nie mylą. Intryga jest zawiła, ma wiele odnóg, a co najważniejsze, do końca nie wiemy, kto, jak i dlaczego. Zanim to się wyjaśni, wiele razy doznamy uczucia, że Warwiłow – a my z nią – balansujemy na krawędzi zwidów i paranoi, jakbyśmy popalali zioła, którymi raczą się mieszkańcy wioski. Ale za tą paranoją jest coś jeszcze. Zbrodnia tak upiorna i przerażająca, że aż każe jeszcze raz prześledzić poznane wątki. Czy to w ogóle możliwe?
Po szóste i ostatnie: doskonały język narracji, świetnie odmalowane krajobrazy, namacalne przedmioty, odczuwalne zapachy, widzialne kolory tła powieściowego. Wszystko jest tu po prostu dobre. A najpiękniejsze jest to, że w morzu brzydoty jest dużo piękna, lekko uchwytnego, ale wiecznego, nie związanego ani z pieniędzmi, ani z młodością. Tu miłość ma wiele znaczeń, ale jest ponadczasowa. Kochają się małżonkowie, rodzice kochają dzieci, ludzie potrafią sobie wiele wybaczyć. Bo, jak mówi jeden z bohaterów: Tu trzeba z ludźmi dobrze żyć. Tyle, że nie zawsze się udaje.
Mam nadzieję na kolejne tomy przygód Niny Warwiłow. Pokochałam ją bezgranicznie.
Święta Bożego Narodzenia w Beskidzie Niskim. Ekscentryczny potomek starej rodziny nafciarskiej, Gabriel Koniarski, zaprasza bliskich na wigilię. Goście...
Komisarz Nina Warwiłow wraca w Beskid Niski. Razem z córką Milą planuje spędzić spokojny urlop w sielskiej wsi Pyrowa. Odpoczynek zostaje niespodziewanie...