Dżus & dżin Już pierwsza powieść Magdy Skubisz („LO story”, 2008 – wznowiona właśnie w nowej, niekoniecznie lepszej, ale pewnie w mniemaniu wydawcy bardziej handlowej szacie graficznej) obiecywała niemało. Autorka, grzesząc debiutancko rozpasaniem emocji i anegdoty, uwodziła zarazem urodą żywego języka, w którym kto ma słuch jaki taki, słyszał podwórko i ulicę, szkolne korytarze i kible zatłoczone w przerwach oddającymi się namiętnie nikotynowej niewoli licealistami. Kto ma słuch podszkolony, słyszał ścieranie się nieschematycznej, jędrnej polszczyzny z jej wydmuszkową odmianą, uprawianą z wielkim powodzeniem przez mnogie panie „pisarki dla kobiet” i panie redaktorki z różnych studiów – ładnie zaokrąglone zdanko i buzia w ciup. Nawet jeśli przypadkiem niepojętym przyszło stanąć oko w oko z rzeczywistością za murami salonów SPA. Skubisz nie składała buzi w ciup w „LO”, nie składa i w swej drugiej powieści. Ale też rzeczywistość, którą kreuje, zwłaszcza w „Dżusie & dżinie”, nie da się opowiedzieć językiem grzecznej dziewczynki. Bo niby jak, skoro ta rzeczywistość z grzecznymi dziewczynkami, które przecież nie piją, nie palą i w ogóle raczej nie niż tak, nie ma nic wspólnego.
Przede wszystkim grzeczną dziewczynką nie jest bohaterka „Dżusu”. Katarzyna Materlak – Kasia, Ryba, Kasinek – to szczenię mieszanego stadła, co w naszych warunkach już ją stawia na marginesie społeczności i czyni osobą podejrzaną. No, gdyby jeszcze tato był jakiś Amerykanin, Anglik czy choćby Francuz – ale Ukrainiec?! Kasia – bystra, inteligentna, czupurna, krnąbrna, pyskata, zjadliwie dowcipna, kąsająca bez pardonu – pali więc oczywiście jak smok, pije jak furman i klnie jak szewc; do tego sprawia wrażenie (na szczęście tylko wrażenie) panny wręcz cynicznej. Co oburzać nie powinno (ale oburza: a cóż to za przykład dla polskiej młodzieży, jak wiadomo cnotliwej niczym Skrzetuski i jego Helena) i dziwić nie może, bo byt jednak znów jakoś tam kształtuje jeśli nie świadomość, to osobowość. A mama i tata Kasinka – cóż, zapracowani bardzo, acz niezbożnie: ramię w ramię zajmują się tym, co im tam Najjaśniejsza Rzeczpospolita w swej trosce o najmarniejsze z dzieci strąciła pod stół: przemytem. Nic wielkiego – parę kanistrów dżusu, lewe papierosy, jakieś żółwiki, jakieś płytki, jakieś AGD małogabarytowe. Ot, żeby na życie było i opłacenie celników. Jednak w świecie interesów mniejszych obowiązują reguły te same co wielkich – kto nie pożera, ten jest pożerany; niedostatek ambicji karany jest natychmiast. Ambitniejszy na kasę wspólnik w żółwie skorupki ciszkiem zapakuje narkotyki, nieuprzedzony celnik weźmie ze sobą psa na odprawę i w efekcie państwo Materlakowie dostaną szansę dogłębnego przemyślenia wielu życiowych spraw. Choćby kwestii wychowania córki. Która właśnie została sama. Bez opieki. Bez pieniędzy. Z obowiązkiem szkolnym za to na głowie. Właśnie tak: z obowiązkiem – bo bez praw żadnych. Choćby do współczucia funkcjonariuszy machiny edukacyjnej. Na szczęście swoje nieszczęście Kasia znajduje wśród zgromadzonych przez rodzicieli w mieszkaniu towarów coś naprawdę łakomego, czego spieniężenie rozwiązałoby parę podstawowych problemów. Tylko że to oznacza otwarcie na oścież drzwi do świata starych i ich biznesowych znajomych: prostytutki Iriny, pasera Łajzy, gangstera Iwana. A to jest świat, w którym dla paru tysięcy można potraktować człowieka nożem, można podtrawić chemią, można podsmażyć. Można i zjeść. W tym świecie łatwo utonąć, trudno ocalić swoje człowieczeństwo. Ale można. No, kawałek człowieczeństwa. A skoro tak Skubisz sprawę stawia, to nie zaskakuje na okładce jej ledwie podebiutanckiej książki życzliwe słowo Marka Nowakowskiego, pisarza, który jak mało kto umie ucapić życie za najbardziej się jątrzące i bolesne.
Nie zaskakuje też litania cała pochlebności spod pióra Edwarda Redlińskiego. Jest bowiem w „Dżusie” parę scen – choćby iście operetkowy spektakl „nadawania szkole imienia patrona z udziałem” Pana Posła i lokalnej władzy czy cały wątek starań Haskala o pracę w IPN-ie – które musiały wywołać uśmiech aprobaty przenikliwego szydercy. I które dowodzą, że młoda pisarka dobrze wie, co kryje się za fasadą napuszonych frazesów i tak kochanych przez nasze państwo – i żeby tylko państwo – ceremonii i celebry. Rzecz jasna ani powieść, ani jej bohaterka nie są tak jednowymiarowe, jak mógłby ktoś nie daj Boże wywnioskować z wyżej napisanego. Streszczam tu tylko skromny wycinek, próbuję ująć jedną z płaszczyzn bardzo niepłaskiego świata wykreowanego przez Magdę Skubisz. Nie najważniejszą nawet – właściwą maszynerią go napędzającą jest bowiem uczucie, jakim nastoletnia Kasia, uczennica, darzy grubo starszego Haskala, swego profesora. Banał? O nie! Może i byłby to romans banalny, gdyby nie nietuzinkowość ich trojga: Ryby, Haskala i Magdy Skubisz. To oczywiście nadal nie wyczerpuje bogactwa „Dżusu”, nawet listy wątków, ale czy w recenzji można i wypada napisać wszystko?
O jednym jeszcze wspomnieć jednak trzeba, o czymś, co należąc do książki, do powieści nie należy, ale ją – i autorkę – wymownie określa. Jest otóż w „Dżusie” długa jak na polskie zwyczaje lista podziękowań; i nie jest to spis cioć i wujków – to nazwiska celników, tłumaczy, żołnierzy, policjantów, lekarzy, czyli specjalistów od zagadnień, których znajomość pogłębiona była konieczna, by pisząc, nie nagrzeszyć przeciw prawdzie. To zaś poświadcza rzetelność pisarską niespotykaną – przynajmniej ostatnio, przynajmniej wśród młodych pisarek, które jakże często za wiedzę wystarczającą do pisania powieści uznają znajomość drgnień kobiecej, czyli własnej, duszy. Dalej zaś oznacza, że kreując swoje światy, Magda Skubisz buduje je na mocnym fundamencie realnego. A to znów obiecuje niemało. Zwłaszcza że „Dżus” potwierdził, iż talent nie tylko jest (pierwszą książkę ponoć każdy napisać może, gorzej z drugą), ale i że się znakomicie przez rok po debiucie rozwinął. „Arcyzapowiadająca” – napisał Redliński na końcu swej litanii i trzeba się z nim po prostu zgodzić. I mieć nadzieję, że autorka jest świadoma, że to nie tylko łechcąca pochwała, ale i coś w rodzaju zobowiązania dla niej. I że je wypełni. Mimo recesji, kryzysu i niepojętego (dla mnie niepojętego, dla niej pewnie koszmarnie deprymującego) milczenia etatowych recenzentów.
KaTkA
Master, Ryba, Burak i Lusia – nie oni jedni, ale oni jakoś zwłaszcza – cierpią męki w drugiej licealnej. Prześladowcy to: system edukacyjny...
Czwarty tom fascynującej SAGI RODU TYSZKOWSKICH, w skład której wchodzą: Aptekarka, Czarci ogród oraz Jemioła, klątwa i cholera. Katja coraz śmielej...