Zołza - cz.1
Matka chodząc po mieszkaniu, będzie biadoliła i łamała ręce; tak wypada. Dla ojca nadarzyła się świetna okazja, by utopić swoje zmartwienie w alkoholu. Siostra na pewno się rozłości, bo kto będzie sprzątał jej pokój? Brat, obojętnie machnie ręką. A ona, wyśmiewana, upokarzana przez wszystkich – wreszcie zdobyła się na odwagę, aby swojej udręce położyć kres. Nie zabrała z sobą, zbyt wiele żeby nie posądzono ją o kradzież. Wyszła z domu o jednej sukience, spodniach i bluzkach na zmianę. W ostatniej chwili zdjęła ze sznura, jeszcze wilgotne majtki i wsunęła do siatki. Zabrała także rozwleczony, robiony na drutach sweter, który już bardzo dawno zrobiła jej jakaś dalsza krewna. Miała trochę oszczędności, zarobiła je uczciwą pracą, chodząc do zbioru owoców. Dotknęła dłonią zawieszonego na szyi, małego woreczka z pieniędzmi i wsunęła go jeszcze bardziej pod luźną bluzkę. Nie miała ich za dużo, ale na skromne jedzenie na razie wystarczy. Nieważne, że teraz jest biedna. Ale jest szczęśliwa, a przede wszystkim wolna. A może los się do niej wreszcie uśmiechnie i wynagrodzi jej wszystkie doznane krzywdy? Rozchyliła wargi w uśmiechu, a w jej piwnych oczach zagościł błysk radości. Patrzyła ciekawie na przesuwające się drzewa oraz tak dobrze znane, pola falującego zboża. Oddychała pełną piersią, kiedy kilometr po kilometrze, coraz bardziej się oddalała od własnego domu. Od miejsca, gdzie była wyśmiewana i nigdy nie wymawiano jej imienia: mówiono na nią ’’Zołza’’. Ten przydomek przylgnął do niej, jak pijawka. ’’Zołzą’’ była dla wszystkich. Tak zwracano się do niej w sklepie, w domu, nawet ksiądz, groził jej palcem mówiąc: - ’’Nie widziałem cię w kościele, Zołza’’. Potarła palcami czoło, wydmuchała nos, otarła załzawione oczy i nie zważając, czy ktoś ją usłyszy - powiedziała głośno: - Koniec z wszelkimi przydomkami. Od tej chwili i od tego miejsca, już nikt nie będzie mną pomiatał. Obojętnie gdzie będę, i jak potoczy się mój los, zawsze będę szła przez życie z dumnym czołem i wysoko podniesioną głową.
Dzisiaj, kiedy opuszczała dom rodzinny, pozostawiła tylko krótką wiadomość: Odchodzę. Nie próbujcie, mnie odnaleźć – Klara. Od niepamiętnych czasów, podpisała się swoim imieniem. Chociaż nie jest, to zbyt piękne imię. Ale lepiej brzmi, niż ’’Zołza’’. Zamknęła oczy, wsłuchana w stukot kół pociągu, nawet nie wiedziała, kiedy zasnęła i jak długo spała. Zerwała się, gdy poczuła, delikatne dotknięcie czyjeś dłoni. Przetarła palcami zaspane oczy i z ciekawością – spojrzała na konduktora.
- Przepraszam, jeśli panią przestraszyłem – odezwał się ciepło. – Ale mam dla pani sprawę.
Spojrzała na niego z zakłopotaniem.
- Jaką sprawę? – wycedziła przez zęby.
- W następnym wagonie, podróżuje starsza pani z wnuczką. Babcia dostała atak woreczka żółciowego, na następnej stacji, będzie czekało pogotowie, żeby ją odwieźć do szpitala. Zaś wnuczkę, trzeba będzie odtransportować do domu. Pomyślałem, skoro pani udaje się w podróż donikąd…
- Rozumiem. Ja mam się zająć wnuczką?
- Dokładnie, tak. Starsza pani pokryje koszty taksówki. Do pani należy, odwieźć ją do domu w razie gdyby na stacji nie czekał ojciec dziewczynki.