ZNALEZISKO ZE ZŁOTEGO WIDOKU
Gdy zeszli, drżały jej nogi, ale nie okazywała lęku. Jerzy nie lubił jej słabości tylko jej odwagę. Dla niego chciała być odważna. Tyle przeszła już w życiu. Nieudany związek i długą, samotną drogę przez meandry życia. Jemu też było nielekko. Jeździł po świecie i malował. Nie miał własnej przystani. Dom w Stanach, który gdzieś tam koło Nowego Jorku stoi pewnie opuszczony, odebrała mu jego była żona. Nawet się nie bronił. Oddał. Chciał mieć spokój i ciszę i zdawało jej się, że tutaj w Karkonoszach to odnalazł.
Wypełnił jej życie bez reszty. Spacery po lesie , wędrówki w góry, wieczory przy kominku odmieniły jej życie, ale i pozbawiły ją ciszy, w której mogła pisać. Jerzy zawłaszczył ja dla siebie i zagarnął jej myśli. Czasami w nocy, kiedy on spał po miłosnych uniesieniach, wstawała, szła do kuchni i pisała wiersze przy kuchennym stole. Nie mówiła mu jednak o tym, gdyż nie chciała burzyć tej atmosfery bliskości, jaką jej dał. Był bowiem czułym kochankiem i ciepłym towarzyszem codzienności. I ona gotowa była pożegnać się z poezją, tylko po to, żeby Jerzy wciąż ją kochał i akceptował. Pewnego dnia, właśnie tu na tych skałach przeczytała mu jednak swój wiersz. Specjalnie wybrała „Srebrnych kochanków”, żeby czuł, że to o nim. Kiedy siedzieli na drewnianych pniach ściętych drzew czytała:
Nocą
Jesteśmy srebrni
gdy księżyc nagle
w ręce nam wpadnie
Zanurzeni w siebie
wypływamy w gwiaździstej gondoli
na naszą własną
mleczną drogę
Siedział z przymkniętymi oczami i słuchał. Ładne – pochwalił jak małą dziewczynkę. – To o nas?
- Tak, o nas – odpowiedziała.
- Od dawna piszesz?
- Od dziecka.
I co z tego masz?
Na razie nic, ale nie mogę przestać pisać. To jest pasja, a pasja rodzi się w sercu.
- No tak, to taka chimera, kaprys… czy jak to nazwać? – odpowiedział , gryząc źdźbło trawy.
- To nie chimera, tylko potrzeba. Intelektualna i emocjonalna. Nie rozumiesz?
- Rozumiem, pisz sobie, nawet i o nas. To ładne, naprawdę ładne, ale kto to będzie czytał?
Czy dzisiaj ludzi obchodzi poezja? Każdy ma cel, jakim jest kawałek chleba, albo dom, albo coś w tym rodzaju…
- Jurek tak nie można mówić. To jest dar Boży! Talent! Podobnie jak u ciebie. Przecież ty malujesz!
- Oj, od razu talent! – prychnął. Nie mówię, podoba mi się, ale to takie trywialne, grzebać w przeżyciach. A o moim malarstwie nie rozmawiajmy. To już przeszłość! Chodź, zrobimy kolację i psa trzeba wyprowadzić. Schodzili w milczeniu. Żałowała tego, że przeczytała mu ten wiersz, coś popsuła, a nie chciała tego za nic.
Nie wracali już do tej rozmowy. Jerzy znów przynosił jej kwiaty z łąki, strzygł trawniki i biegał z Asem po lesie. Ona gotowała dla nich obiady, nie pytając go nawet kiedy zacznie się rozglądać za jakimś zajęciem, przynoszącym dochód.
Na razie starczało im i na opłaty i na życie. Miała letników, a i w jesieni ludzie przyjeżdżali w góry, więc szukali niedrogich stancji. U niej mieli. Nie myślała o tym, po prostu przeżywała ten czas jak spóźnione święto namiętności.
Niepokoiły ją jednak te wieczorne „esemesy”, które odczytywał w samotności. Wychodził do drugiego pokoju i wracał z twarzą chmurną i ponurą.
- Stało się coś? – pytała. – Jesteś taki blady.
- Nic takiego, żebyś się musiała martwić. Bądź spokojna. Wszystko jest dobrze.
Więc o nic więcej nie pytała. Ufała mu, a zresztą, nawet jeśli miała jakieś podejrzenia, albo wątpliwości, to odpychała je od siebie jak najdalej. Czasami jednak przychodziły refleksje.