Ars Moriendi cz.2
Promień słońca zahaczył o oczy Wilsona, choć zrobił wszystko, by go
rano nic nie obudziło. Spojrzał na zegarek – godzina 10. Ledwie 5
godzin snu dawało mu się we znaki, gdy spróbował podnieść głowę z
poduszki. Zaspane oczy nadal próbowały coś zobaczyć. Jedyne, co było
widać, to kilka wielobarwnych plamek, przemieszczających się z ruchem
źrenicy. Wilson zrobił wszystko, co się dało, by nikt go nie zbudził;
okna zasłonięte żaluzjami, szczelnie zamknięte przed porannym zgiełkiem
ulicy, dołączając do tego wyłączenie dźwięku we wszystkim, co
elektroniczne dawało poczucie bezpiecznego snu. Pech chciał, że lustro
w korytarzu odbiło promienie dochodzące z kuchni prosto w oczy Wilsona.
Wyczołgał się z łóżka, by przemyć twarz i zabrać się za rytuał mężczyzn
zwany goleniem. Gdy to robił, przeklinał istnienie zarostu na twarzy.
Po 10 minutach walki między zarostem a maszynką, poszedł zrobić sobie
pseudo śniadanie. A pseudo dlatego, że zeszłej nocy zachciało mu się
kebabu, który odbijał się niemiłosiernie jeszcze tego ranka. „Nigdy
więcej” pomyślał robiąc sobie chleb z masłem, by jeszcze bardziej nie
zirytować żołądka.
Gdy poradził sobie sam ze sobą, chwycił w dłoń komórkę. Chciał
zobaczyć, ile wolności mu zostało zanim pójdzie do pracy. Cały czas w
głowie siedziały mu zdania z kartki i klatki piersiowej. Przypominając
sobie obraz z tamtej nocy, o mało co nie zwrócił śniadania. Nie
chodziło o sam widok ofiary, lecz o odór jaki unosił się w pokoju
ofiary.
Zostało mu jeszcze 30min. Postanowił wyjść wcześniej, by w pracy zrobić sobie mocną kawę na pobudzenie.
Dzień nie zapowiadał się przełomowo, ale gdy przybył do pracy zobaczył,
że wszyscy są jacyś spięci. Zastanawiał się czy to wiąże się z
poprzednią nocą, czy coś jeszcze się wydarzyło. Wilson poszedł od razu
do prosektorium, był tam już doktor Shall.
- Cześć Wilson, mam już raport sekcyjny i toksykologiczny wczorajszego
denata. Tak jak przewidywałem wykrwawił się na śmierć. – zagadał jako
pierwszy Will
- Cześć, a co z toksykologią? To nie jest normalne, że nikt nic nie słyszał…
- Tak nie jest, okazało się, że podano mu neurotoksynę. Przyjrzałem mu
się dokładnie i w okolicach szyi, a dokładniej krtani, zauważyłem małą
dziurkę. Prawdopodobnie tamtędy wstrzyknięto mu toksynę. Mogę tylko
domyślać się, że była to igła bądź kolec jadowy.
- Możliwe, że ofiara znała napastnika. Prawdopodobnie ze swojego
środowiska. Dobra, dzięki za informacje Will, lecę na górę, może też
coś odkryli.
Dojście z podziemi na 3 piętro trochę zajęło, szczególnie, że tłok na
schodach nieziemski, o windach nie wspominając. Gdy Wilson dotarł do
swojego biura, od razu zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawił się
numer komendanta. Rozmowa trwała minutę, gdyż on i jego ekipa zostali
wezwani na zebranie. „Znowu będzie pieprzenie o dupie Maryny” –
pomyślał. I miał rację, komendant jak zwykle chciał niemożliwego, czyli
szybkiego rozwiązania sprawy. Jednak z braku poszlak niemożliwe było
pociągnięcie sprawy dalej. Słowa z kartki świadczyły tylko o tym, że
coś się stanie. Możliwe, że sprawca chce urządzić piekło ofiarom, bądź
policji. Zaś cytat z klatki piersiowej może wróżyć tylko tyle, że to
będzie ich najmroczniejsza sprawa.
Następnego dnia Wilson postanowił odwiedzić proboszcza z parafii, w
której śpiewał i grał organista. Ksiądz Mark był człowiekiem przy
tuszy, miał około sześćdziesięciu lat. Mimo, że jego głowę wieńczyło
gniazdo łysiny posiadał sporej wielkości bokobrody. Idąc w stronę
agenta wyglądał na poczciwego człowieka. Kościół w którym się spotkali
wyglądał na barokowy, bogato zdobione wnętrze, złote elementy, duża
ilość witraży sprawiała wrażenie przepychu – typowego dla tego okresu.
Usiedli na ławce, w otaczającym kościół parku. Po przywitaniu i
wymienieniu poglądów na temat umiejscowienia parafii przeszli do rzeczy: