Wojna starców
dowiedział się, że dotarł do stolicy.
Cóż… stolica nie stolica, dni świetności miała już raczej za sobą –
zapewne tak dalece, że ginęły one w mrokach niepamięci, niejasno sugerując,
że być może wcale mogło ich nie być. Domy chyliły się ku sobie sklerotycznie,
jakby naradzając się szeptem, przy jakiej stoją ulicy, a bruku częściej nie było,
niż był, co zdecydowanie dodatnio wpływało na wszechobecny stukot i raczej
niesporadyczne przekleństwa.
W dokach sytuacja miała się o tyle lepiej, że mniej było tam ruchu
kołowego, za to większy ruch. Mii gdzie tylko mógł, wypytywał się o możliwość
zaciągnięcia się na jakiś statek, jednak nawet, gdyby zdecydował się
płynąć w roli najniższej szczeblem podpokładowej podpomocy podkuchennej,
to i tak cena takiego rejsu przekraczała jego możliwości finansowe – które,
przyznajmy to szczerze, jak na ten moment były mniejsze niż pogorzelca,
który rzucił się ratować dokumenty, a przez pomyłkę wyniósł weksle.
W dodatku odradzano mu także podróż na północ, gdzie piętrzył się wybujały
lodowiec, czy na południe, zamieszkiwane z kolei przez dzikie plemiona o kanibalistycznych
preferencjach, którym na szczęście nie przeszkadzało żarcie
się między sobą nawzajem – co należało docenić, uszanować i w miarę
możności nie przeszkadzać. Wobec tego Mii pozostało jedynie albo wrócić
z powrotem na „tamtą stronę”, albo zebrać odpowiednią sumę pieniędzy, albo
wreszcie uszczypnąć się raz, a porządnie. Po namyśle zdecydował się na drugą
opcję, uznając, że jeśli to iluzja, to na pewno kiedyś się skończy – ale skoro
może to jeszcze trochę potrwać, to nie ma co siedzieć i czekać z założonymi
rękami. Z tym postanowieniem zaczął szukać pracy.
Jak się okazało, jedynym miejscem w tym kraju, gdzie nie przechowywano
tajemnic państwowych i spokojnie można było dopuścić do pracy
szpiega, wcale nie był rząd. Była to biblioteka.
Mii trafił tam po dwóch dniach poszukiwań, nieco już głodny i zmęczony.
I tak miał dużo szczęścia – jeden z bibliotekarzy właśnie osiągnął wiek
emerytalny i poszedł na wojnę, a wakatu chwilowo nikt nie chciał zająć. W ten
sposób Mii otrzymał nie tylko zatrudnienie, ale nawet lokal – niewielki pokoik
na tyłach biblioteki, w którym mieściło się dokładnie jedno łóżko, a i to pod
warunkiem, że wstawiło się je pionowo. Mii zrezygnował z tego luksusu,
preferując zwijanie się w kłębek na ziemi albo – nawet częściej – przenoszenie
się ze spaniem do głównej hali, w której zawsze można było zająć jakiś wolny
kąt, niezajęty przez psy obronne lub studentów. Szybko się okazało, że akurat
w polowaniu na wolne kąty Mii miał towarzysza – innego młodego
bibliotekarza, z dziesięć lat starszego niż on, o wyglądzie racjonalisty z powołania
i zbliżonych problemach mieszkaniowych. Znalazłszy na tym gruncie
porozumienie, szybko doszli do wspólnego wniosku, że odbierających
bibliotekarzom przestrzeń życiową studentów należy niezawodnie wystawiać
za drzwi – wersję z oknem odrzucili ze względów humanitarnych:
niehumanitarnym jest narażanie przypadkowych przechodniów – a psy
zwolnić, gdyż nie zarabiają na swoją pensję. To samo zapewne należałoby
zrobić z niektórymi książkami, to już jednak pominęli. Ich rezolucja nie
zyskała sobie sympatii u władz bibliotecznych, stała się natomiast podstawą
do dalszych rozważań na temat poprawy jakości bytu. I właśnie w jednej z takich
nocnych dyskusji – nie mogli spać przez wyjątkowo uporczywe
chrapanie, dobiegające zza sąsiedniego regału – przypadkowo zeszli na temat
starców.
– To wspaniały system &nda