Wódz i szaman
No więc kupiłem dwa hektary taniej jak barszcz ziemi w zapadłej dziurze, która nazywa się Lipcewo, załatwiłem formalności, wynająłem firmę budowlaną, wykończeniową i jazda. Postawili dom z gotowych elementów, niecałe sto metrów kwadratowych. W zupełności wystarczy.
I jutro się wyprowadzam.
***
Dom stoi na wzgórzu. Drzwi wejściowe i weranda wychodzą na stronę wschodnią. Po południu przed domem mam cień, a w środku słońce. Z werandy roztacza się widok na zachodni stok, teraz zielony od dojrzewającego zboża, ten widok przyjemnie uspokaja. Droga asfaltowa tutaj nie dochodzi, kończy się koło domu sołtysa, to mój najbliższy sąsiad. Widziałem tabliczkę na ścianie ganku z przekreślonym słowem ‘sołtys’, a nad nią czarną farbą ktoś napisał ‘wódz’. Od sołtysa do mnie jest pół kilometra piaskowej drogi, rosną przy niej wielkie lipy, a od piaskowej jeszcze pięćdziesiąt dojazdowej do mnie. Nie potrzebne mi ogrodzenie, ziemia jest moim ogrodzeniem. Posadzę chyba jakieś drzewa, to już w ogóle będę odcięty od świata.
Nie mam pojęcia, ilu tu jest mieszkańców i nie obchodzi mnie to, ale raczej niewielu. Jest też sklep, ale jeszcze w nim nie byłem. Wolę robić większe zakupy na dłużej. Spodziewam się, że tutejsi będą się przyglądać na początku i plotkować o mnie, normalna sprawa, ale przeżyję, w końcu się oswoją i nie będą zwracać uwagi. Może powstaną jakieś dziwne historie ulepione z wyobrażeń o mnie, ale mam to gdzieś. Do mnie przecież nie będą docierały.
Siedzę na werandzie i piję kawę, zrobiłem sobie przerwę w pracy. Nie muszę się śpieszyć z projektem, deadline daleko przede mną, a już prawie kończę. Lubię zrobić szybciej i potem mieć luz. Słucham teraz ptaków i szumu zboża. Super, o to chodziło, cisza i spokój, nikogo nie ma w promieniu pół kilometra. A prawdopodobieństwo, że znajdzie mnie tutaj ta wariatka jest tak rozkosznie znikome, że mam ochotę zapiać jak kogut. W sumie mogę, kto mnie usłyszy.
– Kuuu-ku-ryy-kuuuuu!!! Hahahaha!
Jak wspaniale! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz krzyknąłem na całe gardło. Chyba jako dzieciak. Świetne uczucie. Czuję, jak się rozluźniam, napięcie odpuszcza, z każdym podmuchem wiatru i głośniejszym szumem zboża. Kojąca muzyka.
No, pora do roboty. Chcę wstać, ale kątem oka dostrzegam ruch.
Co jest?
Ze wsi idą jacyś ludzie, zeszli już z asfaltu na piaskową drogę.
Idą do mnie?
No chyba do mnie. Dalej droga prowadzi tylko na pola. Wytężam wzrok. Nie wyglądają, jakby mieli iść na pole. Widzę kobietę i dwóch facetów. Jeden niesie koszyk wiklinowy. Z takim kiedyś moja mama chodziła na rynek po zakupy.
Czego oni chcą?
Może chcą mnie powitać chlebem i solą, może mają tu taki zwyczaj. Ale istnieją jeszcze takie zwyczaje? Nawet nie wiem, czy w ogóle istniały, tak jakoś mi się skojarzyło. Już mnie widzą, kobieta macha do mnie. Już się nawet nie schowam i nie udam, że mnie nie ma, tak jak robiłem zawsze w Gdyni. Może jednak przydadzą się te drzewa wokół domu.
Mija spora chwila, to w końcu kawał drogi. Czekam z kubkiem w ręce, w którym są już tylko fusy.
– Dzień dobry! – woła kobieta z drogi dojazdowej.
– Dzień dobry! – odpowiadam.
Wstaję i uśmiecham się. Strasznie nie mam ochoty na towarzystwo. Mam nadzieję, że to nie będzie długo trwało.
Kobieta jest niska, obfitych kształtów, faceci brzuchaci. Ten, który trzyma panią pod rękę, a w drugiej koszyk, ma czarne włosy i wąsa jak Zagłoba, a drugi, z większym brzuchem, jest zupełnie łysy, głowę ma okrągłą jak piłka, trzyma ręce w kieszeniach. Cała trójka w średnim wieku, wyglądają na wesołych.