Winkler i Lewandowski
osiemdziesiątych urodzinach – i od tego czasu, gdy nachodziła go ochota, ssał landrynki, które nosił stale przy sobie, w okrągłym, blaszanym pudełeczku - Winkler ćmił dalej, co prawda tylko jedną dziennie, i to nabitą do połowy, ale za to gigantyczną fajkę z porcelanową główką i długim cybuchem. Była to ta sama fajka, którą – jak uparcie utrzymywał – dostał od samego Hindenburga, za dobrą służbę, gdy leżał ranny w belgijskim lazarecie, tuż zanim skończyła się ta straszna wojna, którą obaj przyjaciele szczęśliwie przeżyli. Przez całe lata Lewandowski nie kwestionował faktu - bądź co bądź - osobistej znajomości Winklera z Hindenburgiem, a jedynie autentyczność tejże fajki, twierdząc uparcie, że malunek na główce nie przedstawia emblematu jego pułku, na co Winkler niezmiennie odpowiadał, że warunki były frontowe - i podczas wręczania - fajki jakoś zamieniono. Kiedy już fajka była rozpalona i spod przykrywki w kształcie srebrzystej pikelhauby snuł się wątły jak mgiełka dym, staruszkowie wracali do swych lektur, bo w międzyczasie Winklerowi ktoś z rodziny dostarczał codzienną gazetę, a raz w tygodniu – krakowską Piłkę Nożną, o której Lewandowski uparcie mówił: Fussballwoche. Lewandowski miał na imię Hubert, a Winkler – Slavko, bo tyle zostało ze Sławomira, wymyślonego przed laty przez jego rodziców. Historia jego imienia, to temat na odrębne opowiadanie. A potem gawędzili bez przerwy o tym samym; o swojej młodości. - Najgorzej było – mówił Lewandowski - pod Werdunem, jak wzięliśmy Dułamont. - I pod Sommą – dodawał Winkler. - Albo jak Anglicy odpalili te wielkie miny na Mesynie... Rozmiary fajki, którą Slavko ćmił przez dobre półtorej godziny budziły powszechną wesołość. Chlopcy z sąsiedniego podwórka przybiegali czasem po sąsiedzku, wołając z bezpiecznej odległości: Pan Winkler mo faja po same jaja... Ale to Lewandowski groził im swoją laską, a Winkler udawał, że nie słyszy. W miarę upływu lat skracali swoje posiedzenia na ławeczce. Najpierw przestali pojawiać się popołudniami, a później... Później bywały takie dni, a nawet tygodnie, gdy – mimo pięknej pogody – nie przychodzili wcale. Byłam wtedy małą dziewczynką, ich obecność była mi zupełnie obojętna. Czasem zastanawiałam się - gdy już zdałam sobie sprawę, czego dotyczą ich rozmowy - ile mogą mieć lat. I to utwierdzało mnie w przekonaniu, że ludzie są długowieczni, sprawni i błyskotliwi do późnej starości. Doskonale pamiętam to ostatnie lato, kiedy przesiadywali na ławeczce znowu codziennie, nawet wcześniej niż zwykle, bo od samego, zamglonego ranka, aż do południa, kiedy upał nie doskwierał jeszcze zbyt mocno. Tego lata nie wyjechałam na wakacje. Codziennie rano pędziłam z którąś z moich ulubionych książek i siadałam na skraju ławki (czasem udawało mi się zdążyć przed nimi) – i wtedy właśnie najdokładniej poznałam ich przyzwyczajenia i śmieszności. Moja mama znalazła się nagle w szpitalu, dotknięta tą straszną chorobą, której nazwy niektórzy do dziś boją się wypowiedzieć. I stało się tak, że podwórko, trawnik i wizyty w szpitalu raz w tygodniu były moimi mazurskimi jeziorami, Tatrami i Helem, gąszcz za płotem – amazońską dżunglą, a rozmowy dwóch staruszków – lekcją historii i pokory. I chociaż, nie nauczyłam się tego wszystkiego najlepiej – i wiele razy zdarzało mi się popełniać błędy – wiele zapamiętałam. Mama umarła w cichy, wrześniowy wieczór z otwartymi szeroko oczami, zamglonymi morfiną. Na ścianie, nad jej głową zmierzch kładł się pomarańczowym blaskiem. Pamiętam tylko, oprócz tego intensywnie pomarańczowego światła, że bardzo chciałam być już w domu, z nadzieją, że prawdziwa, żywa mama, jest tam. Kiedy wracaliśmy, zauważyłam, że mimo późnej pory, na ławeczce siedzi, owinięty kocem Winkler, jakby na nas czekał. Chyba nawet kiwnął ręką – nie wiem – mnie, czy ojcu, jednak kiedy po chwili wyjrzałam przez okno – bo z kuchni było widać trawnik – już