Bartuś
(Wcześniej to opowiadanie - z dobrymi opiniami - zwało się "Bartuś - poprawiona wersja" ale przez swoją głupotę w ramach oczyszczania swojego konta ze zbędnych wersji usunąłem nie tą co trzeba. Jest to wersja poprawiona ze wszelkich technicznych nie dociągnięć)
Na solidnym, ciemno-brązowym stole stoi kwadratowa szklanka z logiem Ballantine i prostokątna butelka Whisky. Odrobina tej cieczy pozostaje w szklance. Ciemne pomieszczenie w którym siedzę rozjaśnia słabe światełko lampki wiszącej na ścianie za mną. Brzydzę się smrodem własnego ciała, które od dawna pragnie choćby kropli czystej wody. Pozostała mi tylko Whisky.
Siedzę zamknięty w mojej pracowni już od bardzo dawna. Wciąż piszę i piszę, nie mając odwagi napisać tego co się stało.
Jak teraz o tym myślę, to była to kosmicznie głupia historia. Naprawdę głupia historia i tak naprawdę nie potrafię do końca wyjaśnić dlaczego tak to się skończyło.
Tamtego dnia, kiedy rozpoczął się ten potworny koszmar mieliśmy remont w łazience. Kończyliśmy kłaść kafelki kiedy pod wanną nastąpiła drobna usterka hydrauliczna. Wtedy obudowę zasłaniającą wszelkie rury i nóżki wanny trzeba było zdjąć i załatwić sprawę. Szybko załatwiliśmy problem – ja i mój brat, który pomagał nam w remoncie – i pamiętam, że wtedy wyszliśmy na piwo.
Moja żona, która teraz mnie zostawiła była wtedy ze mną.
Zaś Bartuś, nasz synek o którym pragnę Wam napisać był wtedy na niewielkim boisku przed domem i samotnie kopał piłkę.
Czasem byliśmy dla Niego zbyt surowi… po prostu, zbyt często ponosiły nas emocje. Zwykle Bartuś dostawał mocniej niż powinien dostać, albo dostawał choć w ogóle nie powinien… wiele razy było tak, że budziłem się rano z potwornym kacem i zastawałem Jego pokój zdemolowany, zbite żarówki i figurki, zabawki porozrzucane, nawet biurko przewrócone a w tym wszystkim On, przerażony w kącie swojego pokoju z wielkim guzem na czole.
W gruncie rzeczy było mi go nawet szkoda. Teraz jest żal mi samego siebie, choć nie powinno się żałować mordercy własnego dziecka…
Może dlatego właśnie mi jest szkoda własnej osoby, bo wiem, że Waszego współczucia na pewno nie zyskam.
I nie zamierzam. Jednak piszę to wszystko abyście wraz ze mną współczuli Bartusiowi i aby pamięć o Nim przetrwała.
Bartuś był naszym słoneczkiem. Słoneczkiem które choć ciężko ranione nigdy nie gasło. Kochałem go. Prawdziwie go kochałem i jeśli nie wypiłem za dużo (czyli nie wypiłem w ogóle) to miałem trudności z tym aby zrobić mu krzywdę, choć i tak ją wyrządzałem.
Dziecko musi znać dyscyplinę – myślałem. Teraz pogubiłem się w tym wszystkim i waham się miedzy stwierdzeniem smutnego faktu jaki zaistniał jako zbiegu okoliczności a mojej głupoty…
Będąc na piwie świętowaliśmy praktycznie końcówkę remontu. Wystarczyło założyć obudowę, dokleić parę kafelek i to wszystko.
Wypiłem tylko jedno piwo.
Kiedy wracaliśmy nie wyglądaliśmy chyba na specjalnie upitych. Na pewno moja żona i brat tacy nie byli a siebie nie umiałem ocenić, jednak być może również nie.
Zawsze wstydziłem się tego jak łatwo jest mnie upoić.
Szliśmy wtedy wąskim chodnikiem, po prawej mieliśmy parę drzew, po lewej stały zaparkowane auta. Szliśmy w stronę schodów które prowadzą do klatki.
Jakby pisała to moja żona, bądź mój brat pojawiłoby się tutaj słowo „nagle”, jednak dla mnie świat płynął i nie wyczułem dynamizmu akcji. Dobrze napompowana piłka do nogi, biała w czarne wzorki, którą Bartuś dostał od wujka z Niemiec, uderzyła w przednią szybę naszego samochodu.
Usłyszałem wgniatający trzask a piłka odbiła się i lekko poturlała po chodniku.
Szyba nie stłukła się całkiem, jednak drobne kawałki szkła zaczęły tworzyć mozaikę a sama powierzchnia szyby była lekko wgnieciona.