Winkler i Lewandowski
Podwórko byłoby zwyczajne, jak wszystkie podwórka, gdyby nie przylegający do niego trawnik, na którym rosły drzewa: dwa ogromne kasztanowce, a za ogrodzeniem - trochę murem, trochę płotem - trzymającym jeszcze zapach kreozotu sprzed lat - obiecującym dalekie podróże koleją (bo taki sam zapach mają podkłady kolejowe, pociągi i dworce), za tym ogrodzeniem - zamknięte jak dzikie zwierzęta w klatce, dziwne, niepraktyczne rośliny: rachityczne papierówki wydające pozbawione jakiegokolwiek smaku, blade owoce, dotknięte wrodzoną anemią; dzikie wino i bluszcze, utrzymujące wilgoć i cień w miejscach i tak zacienionych i wilgotnych; agrest, kłujący, cierpki i zielony – kiedyś używany do słodkokwaśnego kompotu, przechowywanego przez całą zimę, a czasem nawet przez parę lat. Mam wrażenie, że w najdalszym kącie niejednej piwnicy, stoi do dziś kilka zakurzonych słoików z zakonserwowaną po wsze czasy, wiecznotrwałą zawartością. I wreszcie jaśmin, hodowany dla krótko kwitnących, ale pachnących najpiękniej ze wszystkiego kwiatów. Sąsiedztwo tej dzikiej, poruszającej dziecięcą wyobraźnię krainy, która rozpościerała się tuż obok, tak niewiele lat temu, do której można było wejść odsuwając sztachetę z szerokiej na dwie dłonie deski, miało swój magiczny wpływ także na podwórko i budynki – okazały, frontowy i dwie oficyny. Ten świat - zakorzeniony jeszcze w dziewiętnastym wieku - ogromnym, nigdy nie przebudowywanym, dwupiętrowym strychem, na którym bezimienni cieśle zacięli końcówki drewnianych belek pięknymi zaciosami, mimo że nie miały być przez nikogo oglądane, jak ci starożytni mistrzowie greccy, tworzący ornament na pozbawionej jakiejkolwiek ozdób doryckiej kolumnie w formie rzemyczków - pierścieni anuli; ten dziewiętnastowieczny świat przetrwał ledwie przez jedno stulecie. Bo domy żyją, wbrew temu co się na pozór wydaje, niewiele dłużej niż ludzie. Remont kapitalny jest dla nich zwykle tylko rodzajem kuracji, albo kosmetycznym liftingiem, po którym wkrótce i tak następuje nieuchronny upadek. Tylko nieliczne zostają poddane drobiazgowym zabiegom, po których mogą liczyć na pamięć pokoleń, ale w tym wypadku ich struktura zostaje zwykle odmieniona – i jest to dla nich raczej drugie życie – rodzaj wiekopomnej nieśmiertelności – jak u ludzi przeniesionych na piedestały. To były standardowe niegdyś zabudowania, w pozbawionej szczególnych walorów okolicy, więc teraz, w stanie trwałej zgody, współistniały: dom, podwórko i trawnik z przylegającymi dzikimi terytoriami oznaczanymi zwykle na starych mapach białą plamą z dopiskiem: Hic sunt leones. Na trawniku, przy samym płocie, zza którego wychylała się cała ta poplątana, egzotyczna menażeria, stała ławeczka. A na tej ławeczce, jak sięgnąć pamięcią, przesiadywało dwóch staruszków. Pamiętam ich nazwiska i imiona, jakby to było wczoraj. Obaj urodzeni w zaprzeszłym wieku, weterani pierwszej światowej wojny, których aktywne życie skończyło się tak dawno, że byli nieomal żywymi skamielinami przeszłości i – wydawało się – że będą żyć wiecznie. Najpierw, zaraz potem gdy dzieci z podwórka wychodziły do szkoły, około ósmej, zjawiał się chudy Lewandowski, zasiadał na brzeżku, odkładał laskę i rozpoczynał lekturę jednej z tych swoich starych książek, żółtych i pomarszczonych jak jego skóra. Kiedy słońce podnosiło się zwolna i pod świeżą zielenią liści pojawiały się pierwsze, niebieskie cienie, drobnymi kroczkami - z roku na rok coraz drobniejszymi – kuśtykał Winkler, podpierając się laską, która mu była rzeczywiście potrzebna, bo Lewandowski używał - swojej - częściej do machania na wszystkie strony, stukania i rysowania po ziemi. Młodsze dzieci bawiące się opodal, na trawniku były pod ich stałą opieką. Te nieco starsze - miałyby gwarantowaną zabawę, gdyby tylko mogły (i chciały) wsłuchać się w treść nieustannych rozmów, prowadzonych przez starych przyjaciół. Potem zaczynało się nabijanie fajki. Podczas gdy Lewandowski przestał palić w Nowy Rok po swoich