wiejskie pamiętniki - wspomnienie zimy
;"> Po tej filozoficznej ripoście wyłowiłam resztki wody metalowym obitym kubkiem pamiętającym lata pięćdziesiąte, kiedy mieszkali tu moi dziadkowie , to się nazywa niezniszczalny sprzęt kuchenny, takie cacka można przekazywać swoim dziecią. Nastawiam super nowoczesny sprzęt , tj. czajnik bezprzewodowy , cudownie czerwony jak gaśnica przeciwpożarowa i z niecierpliwością czekałam na pierwsze podmuchy pary jakie z siebie wypuści. Przygotowałam prawie wszystko, wisienką na stole miał zostać mój super kubek z reprodukcją Van Gogha . Obrzucam spojrzeniem cały stół , coś zgrzyta w mojej koncepcji , czy własnie tak ma wyglądać moje idealne wiejskie śniadanie , cokolwiek to ma znaczyć. Przez moment mam naprawdę wielki dylemat , a może wziąć tę fikuśną porcelanową filiżankę . Dostałam ją niedawno od mamy , ale za żadne skarby nie mogę nawet wsunąć palca w jej uchwyt , nie ryzykując przy tym złamania palca , a picie herbaty po angielsku , z odsuniętym palcem na bok teraz jakoś mi się nie uśmiecha. Po zastanowieniu rezygnuję z filiżanki , przynajmniej , nie muszę się martwić , że ją stłukę przy myciu , jeden problem z głowy. No więc ,moje idealne śniadania jest w fazie kulminacji , kiedy woda się gotuje , wrzucam okrągłe krążki herbaty , bo nic lepszego nie mam pod ręką , całość sytuacji ratuje moja nieśmiertelna i ubóstwiana cytryna , którą można uratować nawet brak cukru w herbacie. Wypełniam mój kubek i przezroczystą szklankę mego chłopa i kombinuję jak stworzyć resztę kompozycji. Najtrudniejsze podobno za mną , wyciągam z worka foliowego, gotowe kawałki chleba , całe szczęści , że nikt nie zmusza mnie do jego pokrojenia , bo to mogłaby być niezła skucha. No tak , chlebek a la wiejski ląduje na szarawym wiekowym dużym talerzu , pamiętającym chyba czasy drugiej wojny i tak wybrałam ten najmniej oszczerbiony. Teraz szybki hokus – pokus z własnoręcznie krojonymi , grubymi plastrami szynki . Znowu obrzucam spojrzeniem stół , trochę blado i nijako , bardziej po wiejsku , czy po spartańsku, zostawiam ten dylemat potomnym. Wygrzebuje wszystkie możliwe produkty z kredensu kuchennego , z których muszę wyczarować coś naprawdę zwalającego z nóg. Na drugim , cudownie ocalałym talerzu ląduje obozowo – kolonialny miszmasz : kawałki żółtego sera , ogórki ze słoika . No i na koniec oczywiście musi być coś słodkiego , resztki truskawkowych konfitur ze słoika podane w małej miseczce. Śniadanie mistrzów to , to nie jest , ale jak patrzę przez okno kuchenne na otaczający mnie krajobraz , piękny choć zmrożony na kość , momentalnie przenoszę wzrok na parującą herbatę i pływającą na jej powierzchni cytrynę , która przypomina mi teraz małą baletnicę wywijającą piruety na tafli parującego jeziora, od razu jestem wilczo głodna.