Tysiąc osiemset dwunastka
Tego dnia niebo było zupełnie zachmurzone, a wszędy hulał mroźny wicher. Targane nim drzewa kiwały się niemrawo i pojękiwały smutno roztaczając dookoła niemal żałobną atmosferę. Krajobraz pociemniał niesamowicie, niezamierzenie siejąc defetyzm i apatię. Każde stworzenie schowało się dawno do nory, dziupli czy jaskini, jeden tylko gatunek nadal stał na powierzchni – Rosjanie.
Była ich mnogość. Piechota, jazda, strzelcy i armaty, a także eksperymentalny pułk chimer zatrzymały się przed rozległą doliną porośniętą całkowicie wrzosem. Dowódca, Nikolaj Turkaczew, siedząc dumnie na koniu rozglądał się po okolicy. Nie zauważył żadnych oznak obecności nieprzyjaciela, więc zwrócił się do majora Reliwicza:
– Majorze, czy uważa Pan, iż winniśmy iść prosto czy obejść dolinę?
Siedzący na koniu obok Aleksander Reliwicz pogładził swoją hiszpańską bródkę.
– Radziłbym – rzekł po krótkiej chwili – nadłożyć czasu i wyminąć zagłębienie. Jeśli nieprzyjaciel nas w niej zastanie będziemy łatwym celem.
Przełożony popatrzył na niego z wyższością. Wyciągnął rękę przed siebie i wskazując rozległe tereny przed nimi zapytał, już nie siląc się na 'Pan':
– Widzisz gdzieś tu nieprzyjaciela?
– Nie, ale za tamtym wzniesieniem mogą być…
– Czy ty widzisz tutaj nieprzyjaciela? – pytał naciskając Turkaczew – Myślisz, że ten megaloman Bonaparte chował by się za pagórkiem?
Major milczał patrząc na pagórek wieńczący dolinę. Widział, że pyszny dowódca i tak go nie posłucha dopóki nie zobaczy niebiesko – białego mundury żołnierza napoleońskiego. Spojrzał na niego z rezygnacją. Nikolaj Turkaczew siedział dumnie i wpatrywał się w niego, podkręcając jedną dłonią wąsa.
– I? – spytał.
– Nie widzę wrogich wojsk – mówił major i wskazał na chimery – ale nalegam, abyśmy chociaż puścili sabaki na awangardę.
Generał westchnął protekcjonalnie.
– Boisz się? Nie masz czego. Co mają francuziki czego my nie mamy?
Major nie odpowiedział, wolał nie zgadywać.
Kiedy parę minut później przekraczali wrzosowisko humor dopisywał wszystkim. Każdy z rosyjskich żołnierzy cieszył się z nieobecności wrogich oddziałów i z dobrego nastroju generała Turkaczewa, gdyż przepowiadał on dodatkowe racje wódki. Wszyscy uśmiechali się, słychać było wesołe rozmowy, nawet kompania karna sobie podśpiewywała. Udzielająca się wszystkim wesołość spowodowała, iż nikt nie zwracał uwagi na chimery, które coraz energiczniej szarpały za smycze i kagańce osadzone na obydwu pyskach każdego osobnika.
Kompania była już w trzech czwartych długości doliny, kiedy ziemia zadrżała.
– ODWRÓT! ODWRÓT! – darł się generał machając rękoma – WYCOFUJEMY SIĘ!
Nikolaj Turkaczew nigdy w swoim życiu nie był tak przerażony. Jego batalion był w rozsypce, a liczba żołnierzy topniała z każdą sekundą. Nie wiedział co robić, próbował już każdej możliwej ofensywy. Została tylko ucieczka.
– WON! RATUJCIE SIĘ! – od ciągłego krzyku jego głos brzmiał bardziej jak skrzek. Próbował zarządzać odwrotem, ale jego głos nikł w chaosie walki. Był na skraju załamania – miażdżyli ich! Bez nadziei podniósł leżący obok martwego pobratymcy karabin i odwrócił się by wycelować.
Nie dalej jak sto metrów od niego szalał wysoki na cztery piętra mech w napoleońskich barwach. Ogromna, stalowa postać w pojedynkę niszczyła jego kompanię uderzając wielkimi łapami i strzelając z dział umieszczonych na barkach. Zdawała się być niepokonana. Niczym biblijny Goliat niszczyła, miażdżyła, rozstrzeliwała i cięła przerażonych żołnierzy. Chmura pary wodnej, wydobywającej się z mosiężnych rur na plecach, unosiła się wokół niej sprawiając, iż wyglądała jak jakieś dalekowschodnie bóstwo podczas dnia sądu. Ciosy i strzały wydostawały się nagle z mgły jak gdyby budowanej z dusz pokonanych. Turkaczew ze zgrozą przyjrzał się temu przez szczerbinkę strzelby.