Trawa jej z gęby wisi
Niedaleko domu dziada jest stary cmentarz. Taki nieduży, kilka grobów. Pewnie zakopywał tam trupy. Nigdy w życiu nie chciałbym tam zostać sam, a już na pewno nie po ciemku.
***
– Czemu zawsze musimy czekać na tego grubasa. A potem jeszcze nie może nadążyć – mówi Grosik.
– Właśnie. Może powinniśmy go wywalić z naszej bandy.
– Może ciebie wywalimy Smętek? Za smętne oczy – mówię.
– Dobra, weź. – Zamknął się.
Smętek ma taką oprawę oczu, jakby mu opadały.
– Co ty go tak zawsze bronisz? – pyta Grosik.
– Bo jest w porządku.
Nie powiem, że jest bardziej w porządku, niż oni. Nie chcę wyjść na jakiegoś pedała, czy coś.
Swoją drogą Pączek mógłby już tu być.
– Jedzie, w końcu – mówi Smętek.
Pączek podjeżdża. Minę ma nietęgą, coś się stało.
– Cześć chłopaki.
– Ty nigdy nie możesz być na czas? – pyta Grosik i wsiada na rower.
Smętek pędzi zaraz za nim. My jak zwykle w tyle.
– Co się stało? – pytam.
– Nic.
Pewnie znowu dostał od ojca.
Doganiamy chłopaków. Wieje dzisiaj. Suchych badyli trochę leży i powalonych drzew, ale na trasach czysto. Dziki się kręciły, poorały ryjami przy ścieżkach. Wszystko wydaje się jeszcze mokre. Już się zazielenia, nieśmiało na razie, ale jak przyjdzie kilka cieplejszych dni, zieleń wybuchnie. Ptaki za to już pitolą głośno. Ciekawe, o czym.
Robi się stromo. Pedałujemy na stojąco. Mam ochotę przycisnąć, ale Pączek został w tyle. Nie może stanąć na pedałach, jest za gruby i łańcuch mu skrzypi. Rower ma zakurzony, nie zrobił przeglądu, dobrze że podpompował opony.
– Dawaj Pączek! – wołam.
Nie mogę jechać tak jak on, co to za przyjemność. Nie mogę go też zostawić, jak te dwa głupki z przodu. Mogę się tylko wkurzać.
– Dawaj!
To pierwsza jazda, a ja już się wkurzam.
– Czekajcie! – wołam do przodu.
Czasami mam ochotę olać ich wszystkich i jechać sobie sam, tak szybko jak chcę i gdzie chcę.
Grosik jest szefem bandy, bo ma najlepszy rower, ale nie powinien nim być. Jak zaczepili nas starsze chłopaki, to schował się za Pączka i pierwszy uciekał. Też mi dowódca.
Chłopaki z przodu zatrzymują się i czekają na nas, gadają o czymś. Przestają, kiedy podjeżdżamy.
Mam czasami wrażenie, że nasza banda składa się z dwóch części.
– W to lato musisz mieć kondycję, Pączek – mówi Grosik. – Znowu to samo, zawsze musimy na ciebie czekać. Musimy coś z tym zrobić.
Wsiada i rusza dalej. Przydupas za nim.
– Co za szef – mówię. – Nie przejmuj się. Może faktycznie trzeba coś z tym zrobić. Zaczniemy jeździć sami.
– Mówisz poważnie?
W jego głosie zabrzmiała nadzieja. A ja tak tylko powiedziałem. No, ale teraz się nie wycofam.
– Czemu nie? Po co za nimi gonić?
W Pączka jakby wstąpił nowy duch. Wskoczył na swój złom i wyrwał przede mnie.
Wszyscy straciliśmy trochę kondycję przez zimę. Pierwszy na szczyt dociera Grosik, za nim Smętek. Ja też już bym był, gdyby nie Pączek. Musiał zsiąść z roweru. Wolę na niego poczekać, inaczej chłopaki zaraz na niego wsiądą. A on dzisiaj chyba potrzebuje, żeby być dla niego miłym.
Na górze wieje bardziej. Nadciągnęły ciemne chmury i zrobiło się ponuro. Czaimy się na zakręcie, obserwujemy dom. Z komina leci dym, znaczy się, że dziad żyje. Oprócz wiatru i szumu drzew nic nie słychać. Dobrze, że wieje od chaty, inaczej pies już by nas wyczuł. Kiedyś wiedział z daleka, że tu jesteśmy, a my nie mogliśmy skumać skąd.