To tylko moja praca
Jak więc widzicie – jestem sprawiedliwy i dobrze wam życzę. Tak naprawdę to jestem leniwy. Możecie sobie myśleć, że to ja kierowałem ręką tego babilońskiego rzezimieszka. Że to moja dłoń pchnęła nieszczęsnego artystę ze skały. Że to ja spowodowałem awarię reaktora w Czarnobylu. Nie, to wszystko stało się samo przez się. Ani ja, ani mój Szef nie maczaliśmy w tym palców. Wiecie o co chodziło Bossowi z tą metaforą, że ludzkie ciała niewiele różnią się od kamieni i roślin? Otóż mój Pracodawca miał na myśli, że złożone są z tych samych substancji. Jeśli uważaliście na lekcjach chemii, to wiecie o czym mówię. Tlen, wodór, azot, węgiel itd. Wszystko, co widzialne na tym świecie, składa się z tych właśnie substancji, które nazywacie pierwiastkami. Ani ja, ani mój Szef, ani wasze dusze nie mają z nimi nic wspólnego. Dlatego nie dziwcie się, że moja rozmowa z Bossem była tak szybka. Powiadają, że jestem łebskim gościem. Tak czy inaczej – obwinianie mnie za jakiekolwiek morderstwo, katastrofę naturalną czy nieszczęśliwy zbieg okoliczności, który skutkuje zaprzęgnięciem mnie do pracy, jest z waszej strony nieuzasadnioną niesprawiedliwością. Chociaż już dawno domyśliliście się, kim jestem, uwierzcie mi na słowo – nigdy nikogo nie uśmierciłem.
To, co sprawia, że muszę wykonywać swoje obowiązki, to jedna wielka karuzela, z której co jakiś czas ktoś wypada, a co jakiś czas ktoś inny na nią wsiada. I tak się ona kręci od milionów lat, od czasów, gdy bardziej przypominaliście to, z czym dziś walczycie niż samych siebie. Piszę do was te słowa, gdyż nieco bawi mnie ta walka. O ile już nie wzrusza mnie widok konających związków węgla, tlenu i azotu, o tyle poprawia mi się humor, widząc jak na własne życzenie zamieniacie swoją ziemską tułaczkę w drogę krzyżową, aby tylko ją chociaż o dzień, miesiąc, rok wydłużyć.
*
Leżała spokojnie w szpitalnym łóżku. Siwa, pomarszczona babuleńka ze ściągniętą skórą twarzy i zamglonym, szklanym wzrokiem. Tak samo nieobecnym, jak ziemskie życie, które właśnie umknęło, wzywając mnie do spełnienia obowiązku. Miała dziewięćdziesiąt trzy lata. Do lecznicy trafiła z domu opieki z objawami ostrej niewydolności oddechowej. Pierwszy tydzień przebywała pod respiratorem. Dniem i nocą powietrze było wtłaczane do jej płuc, lecz ta cudowna gąbka, wyposażona w miliony pęcherzyków, nie była już w stanie transportować tlenu. Straciła swoje właściwości i przyspieszyła zamianę tego, co żyje, kocha, pragnie i cierpi, w to, co może skutecznie wspomóc uprawę fasoli i kukurydzy. Przez ostatnich kilka godzin babcia pozostawała już odłączona od respiratora. Jej mocne serce i resztki płuc próbowały jeszcze walczyć – droczyły się ze mną. Wstawiam popcorn do mikrofalówki, a one dezerterują. Przybywam na miejsce – okazuje się, że to był fałszywy alarm. Oglądam „Śmierć na tysiąc sposobów” (wiem, że jestem bezczelny), a one znów mnie przyzywają na posterunek. I tak przez długie trzy godziny. Aż w końcu, gdy postanowiłem nieco poszybować nad miastem, przybyłem do niej po raz ostatni. Game over, arrivederci Bergamo! (Jeszcze nieraz was odwiedzę).