To tylko moja praca
*
Wiecie, co najbardziej lubię w swojej pracy? To, że mogę być w wielu miejscach równocześnie. Zupełnie jak Święty Mikołaj, potrafiący w jedną noc obdarować prezentami cały świat (no, w każdym razie wszystkich, którzy do niego napisali). Tak i ja, mogę w jednej chwili zajmować się duszą bossa narkotykowego, któremu konkurencja odcięła głowę pilarką spalinową, a także duszyczką ich klientki, nieznającej umiaru w dożylnym aplikowaniu sobie heroiny. Tamtego dnia miałem mnóstwo pracy – było zupełnie jak w tym pięknym wierszu: Kiedy się wypełniły dni/i przyszło zginąć latem,/prosto do nieba czwórkami szli/żołnierze z … (Westerplatte, Maratonu, Lipska, Stalingradu itp.). I rzeczywiście, lato tamtego roku było piękne. Upalne, przesycone wonią dojrzewającego żyta i jabłek. Zaraza, której ani ja, ani mój Szef nie sprowadziliśmy do waszych miast i wsi (była jak rzut kostką albo rozdanie kart – raz dostajesz asa, raz dwójkę, raz wyrzucasz szóstkę, raz jedynkę), powoli kończyła czas żniw. Były one niemal tak owocne jak plony natury. Z tą koleżanką, której tak bardzo się baliście, pozostało mi do uregulowania jeszcze tylko kilka spraw. Jedna z nich nazywała się Agnes Brown. Włosy jak płynne złoto, zieleń oczu przywodząca na myśl pola golfowe. Lekko zarumienione policzki, śnieżnobiałe zęby. Tak – jej konfiguracja węgla, tlenu i azotu była wyjątkowo urokliwa. Agnes Brown miała siedemnaście lat – przed sobą cały świat, cały życia szmat. Miała kochającego chłopaka, który być może za kilka lat by się jej oświadczył (tylko idiota by tego nie zrobił). Miała kochającą rodzinę, która po jej odejściu już nigdy nie odzyskała dawnego spokoju i szczęśliwości. Miała niezwykle wydajną sieć neuronów zamkniętych w czaszce, które zwiastowały jej karierę naukową. Miała wszystko, czego ziemska powłoka umiłowanych dzieci mojego Szefa potrzebuje do szczęścia. I miała w sobie wirusy. Całą kolonię, złośliwy zastęp. I miała mnie, siedzącego przy jej łóżku do końca, obserwującego jak dusi się we śnie. Przez uchylone okno wpadały podmuchy sierpniowej bryzy. Gdzieś w oddali szumiało morze. Księżycowa poświata odsłaniała blade oblicze Agnes Brown – niegdyś karminowo-truskawkowe, jak owoce jabłoni Arszam z pobliskiego sadu. Zabrałem jej lekką duszę i ruszyliśmy ku bramom nieco innego świata. Czy lepszego?
*
Nikogo mi nie żal. W tym zawodzie nie ma miejsca na taką emocję. W tym zawodzie nie ma miejsca na jakiekolwiek emocje. Jestem jak śmieciarz zbierający odpadki – nie interesuje mnie, co ludzie wrzucają do worków. Zabieram wszystkich, gdy nadejdzie ich czas. Jestem sprawiedliwy i pilny. O nikim nie zapomnę. Kiedyś przeczytałem książkę o sobie. Książkę, którą poleciła pewnemu chłopakowi pewna dziewczyna. Nie wiem ile jeszcze pożyją, oby jak najdłużej. Oby ich losy potoczyły się nieco inaczej niż Agnes Brown i jej towarzysza. Bo wiecie co? To prawda, że jesteście tylko konfiguracją węgla, tlenu, wodoru, azotu, siarki i wapnia. To prawda, że kiedyś przypominaliście to, z czym teraz walczycie. Prawdą jest również, że czasem sami wybieracie dwójki zamiast asów, i staracie się tak rzucić kostką, aby wypadła jak najmniej korzystna kombinacja oczek. Ale jest w was coś, co nie pozwala mi tak zupełnie obojętnie obok was przechodzić. Mimo iż nie wzbudzacie już we mnie emocji, wciąż was oglądam. Wasze filmy, koncerty, rozgrywki sportowe. Jak się przewracacie na skórce od banana. Są też chwile, gdy chciałbym zobaczyć pierwsze pocałunki tego chłopaka, który kilkanaście lat temu zginął pod kołami samochodu. Zamiast obserwować z ukosa żałobny korowód jego szkolnych przyjaciół i znajomych, wolałbym sypać jemu i jego żonie ryż albo monety pod nogi.