Tajemnice Róży-rozdział siódmy
Rozdział Siódmy
Rześkie,świeże powietrze i radość ptaków cieszących się z nadejścia nowego dnia budzą Robertsona.Usnął przy otwartym oknie.Ta noc była inna niż wcześniejsze. Po raz pierwszy nie spędził jej z żoną tylko sam w jednym z pokoi.Nie mógł jej darować jej słów.
"Przecież to nasza córka-rozmyślał-Nie można tak mówić.Co by nie uczyniła i nie powiedziała to nasze dziecko i należy je kochać.Zresztą nie zrobiła nic złego."
Właściciel Róży dobrze rozumiał zachowanie swej córki gdyż sam przed laty myślał i postępował tak samo.Zresztą do teraz ma takie poglądy:
"Ma prawo do własnego zdania i wybrania sobie męża"
Opuszczając pokój:
"Boże czemu ona nie może tego pojąć"
-Ciekawe czy już wstała-idąc korytarzem-fajnie że wszyscy jeszcze śpią
Poranna cisza w rezydencji była błogą przyjemnoscią dla jej właściciela.Balsamem przed codziennością.
-Nie ma jej-zaglądnąwszy do pokoju Emmy-Nie spała tu,chyba wiem gdzie jest.
Ruchem dłoni artysta dusz rozpoczyna swą poranną zabawę w świecie gdzie nie ma trosk i zmartwień.Gdzie piękno otacza strapionych ludzi którzy nie zawsze to dostrzegają.Swym uśmiechem sprawia że liście drzew są bardziej promienne i kolorowe niż zazwyczaj.Z upodobaniem otula śpiącą na dachu dziewczynę jakby chciał uchronić ją przed chłodem.Sprawić by nie zmarzła.
W chodząc na dach Charles sie uśmiecha:
"Tak myśłałem...wygląda niczym księżniczka"
Na twarzy Emmy pojawia się czuły dotyk dłoni.Przebudzona widzi swego ojca:
-Dzień dobry-z promienną buzią.
-Dzień dobry,wiedziałem że Ciebie tu znajdę.
-Za dobrze mnie znasz.
-Zawsze tu przychodzisz gdy jest Ci źle.
-A jak ma mi być dobrze skoro własna matka żałuje że mnie urodziła.
-Wiem że źle uczyniła mówiąc to,ale spróbuj ją zrozumieć.
-A kiedy ona zrozumie mnie i uszanuje to co myślę i czuję?
-Nie wiem skarbie.
Patrząc się na soczyste morze i milczącą świątynię refleksji rozkoszują się baśniowością chwili...Uroczego zapomnienia brakowało w mieście gdzie wszystko wydawało się oschłe.Pozbawione uczuć.Jakiegokolwiek wyrazu a już na pewno tu w tym miejscu...gdzie panował jedynie przejmujący emocjonalny chłód.Patrzac się na szare...zimne ściany posterunku Ben czeka na przyjęcie.Widząc niezadowolone twarze słyszy:
-To znów on
-Chyba mu się pory dnia pomyliły
-Co za upierdliwiec
Podchodząc do jednego z żandarmów:
-Ma Pan coś do mnie?
-Nie,nic.
-Panie Robertson prosze
Spojrzawszy na policjanta Ben idzie do kapitana.Po jego odejściu:
-Zgłupiałeś?
-No co?
-Wiesz kto to jest?
-Przecież wszyscy tak myślicie a nawet gorzej.
-Ale nie mówimy tego głośno zwłaszcza gdy tu siedzi.
W kapitańskim pokoju:
-W kwestii zaginięcia żony nic się nie zmieniło.
-Nie przychodze w tej sprawie.
-Tak?-ze zdziwieniem-a w jakiej?
-Napadu i próby morderstwa.
-Kogo?
-Mnie.
-Co Pan mówi?
-Ktoś chciał mnie w nocy zabić.
-Pan to przyciąga zło.
-Co to insynuacje?
-Przepraszam,prosze wszystko opowiedzieć.
Rozpromieniony Apollo z namiętnością obejmuje hrabstwo jakby chciał przytulić wszystko i wszystkich:rośliny...ludzi...drzewa. W cieniu dostojnej lipy,sędziwego świadka tutejszych zdarzeń siedzą-mężczyzna w średnim wieku i młoda dziewczyna:
-Piękny dziś mamy dzień-z zachwytem malującym się na twarzy.
-O tak panienko.
-Prosze tak do mnie nie mówić,poprostu Emma
-Dobrze.
Idącą drogą kobietę mija czarny powóz okrywając chmurą kurzu.Otarłszy twarz:
-Nadęci bogacze...by was tak...
W powozie:
-Chyba kogoś zakurzyliśmy.
-Nie przejmu