Tajemnica San Rideau
A teraz żal mi serce ściska na widok tych ruin, które przyszło mi wyburzać, no cóż mam czynić, moja firma ma podpisaną umowę z rządem na odzyskanie z tej twierdzy surowca dla śląskich hut stali.
Zanudzam Panią, tak tak, widzę że zanudzam, ale mam dla Pani ciekawostkę, która nie pozwoli Pani zasnąć, a przez którą, niestety nabawiłem się lęków.
Pamięta Pani ten wybuch przed momentem w forcie XIII, gdy nasz pociąg wyjeżdżał z Przemyśla, to moi ludzie odzyskują w tym miejscu stal i metale kolorowe, ale nie chcę opowiadać o naszej robocie, bo to faktycznie raczej nudny temat na tak długą podróż, lecz chciał bym opowiedzieć Szanownej Pani o tym co tam się faktycznie wydarzyło parę tygodni temu, to powiem Pani szczerze że jeszcze dziś, na samą myśl o tym wydarzeniu ciarki mnie przechodzą, a lekarz nakazał mi wypoczynek, dla uspokojenia nadszarpniętego zdrowia, dlatego staram się jak najrzadziej bywać w San Rideau, aby zapomnieć o koszmarach i o tym, co mnie tam spotkało.
Otóż po wysadzeniu twierdzy w marcu 1915 roku, nie wszystkie forty całkowicie runęły, w końcu były to masywne konstrukcje obronne, San Rideau został uszkodzony dość nieznacznie, runęła jedna ściana parterowa i dwie masywne wierze ciężkich dział, olbrzymie elementy betonowego pancerza legły na podłogę korytarza.
Dopiero teraz, po ośmiu latach od wysadzenia twierdzy, nasze młode państwo upomniało się o cenne materiały, które można odzyskać ze zrujnowanej twierdzy.
Gdy zaczynaliśmy odgruzowywać ten korytarz, aby dalej dostać się do wnętrza fortu, ani przez myśl nikomu z nas nie przeszło, co na nas tam czeka.
Po uprzątnięciu tego gruzowiska, odsłoniły się zamknięte metalowe drzwi, które trzeba było wyłamać, za tymi drzwiami znajdowały się schody prowadzące w dół, akurat wybiło południe, więc zarządziłem przerwę na obiad, ludzie zaczęli rozsiadać się na trawie, każdy ze swoim tobołkiem, jedni w pośpiechu już coś tam połykają, bo zgłodnieli od rana, inni wolą najpierw trochę poleżeć na trawie, jeden, taki młody, wyrywny, nie wiem co go podkusiło, może nie miał nic do jedzenia, no nie wiem, zaczął schodzić po tych schodach w dół z latarką.
Długo nie wychodził, już zaczynałem się niepokoić, pamiętam zapaliłem papierosa i nagle usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk, tak przejmujący, że przeszywał ciało i chwytał za serce, za chwilę krzyk się powtórzył, ludzie nagle się poderwali, wiedzeni instynktem, spieszą koledze na ratunek, zbiegają po schodach i wyciągają omdlałego młodzieńca, twarz miał bladą, włosy zjeżone, a minę na twarzy tak skrzywioną, jakby go tam coś strasznego spotkało, w ręku kurczowo zaciskał zbitą latarkę.
Po długich zabiegach i oblewaniu wodą, ocknął się na chwilę, wrzasnął i zemdlał ponownie.
Naszego nieszczęśnika nakazałem odwieźć do szpitala, a sam na czele czterech ochotników, zaopatrzonych w łomy i latarki, zeszliśmy po schodach i zaczęliśmy penetrować te podziemne kazamaty, już od wejścia czuć było stęchliznę i zapach azotu, im dalej ostrożnie posuwaliśmy się do przodu, tym bardziej powietrze gęstniało wilgocią i przeraźliwym odorem, wąski korytarz kończył się dość dużą przestronną salą, na środku której była studnia, a z tej sali wychodziły dwa nieco szersze korytarze, które, razem z tym pierwszym tworzyły literę Y.
Poszliśmy najpierw w lewo, mijaliśmy kolejne drzwi, za którymi, znajdowały się nisko sklepione z łukowymi stropami sale, w pierwszej znaleźliśmy regały z resztkami prowiantów, całą masę puszek po konserwach, butelki, skrzynki i worki ze spleśniałymi sucharami. Wszystko to zmieszane razem i cuchnące, walało się w straszliwym nieładzie, jakby po pogromie, a wśród tych rupieci uganiały się szczury wielkości kotów.