Tabula rasa
Nie potrafię opisać swojego dzieciństwa. Wszystkie obrazy dławią się, blakną, zlewają w jeden. Kartka czeka na opowieść o babciach, dziadkach, wujkach, kradzionych jabłkach i rozciętych wargach. Nie potrafię opisać swojego dzieciństwa. Wszystko to siedzi we mnie, zakryte neurotyczną czernią, dzieciństwo w mej pamięci rozgrywa się jak marnej jakości film noir. Nie widzę siebie pędzącego na rowerze przez zieleniejący park, nie widzę siebie z młodości, wesołego i uśmiechniętego. Żadnych zapachów, żadnych dźwięków dzieciństwa. Nie widzę kwitnących kwiatów, nie czuję dochodzącej w piekarniku szarlotki. Nie potrafię opisać swojego dzieciństwa. Kartka czeka żeby wchłonąć to wszystko, co przeżyłem. Nie potrafię, obrazy się rozmazują, słowa gubią, zapominam liter, nie potrafię złożyć sylab. Widzę siebie skulonego pod kocem. Retrospekcja boli. Za każdym razem trwa dokładnie tak samo i tyle samo, nie przemija, uparcie do końca powtarza identyczne obrazy. Próbuję opisać swoje dzieciństwo. Wszystko milczy, niezapisana kartka łaknie słów. Pamiętam trzy rzeczy.
Po pierwsze: 18 stopni Celsjusza.
Matka miała chory zwyczaj wietrzenia domu. Powtarzała mi ciągle, że osiemnaście stopni to norma. Uparcie otwierała okno w moim pokoju. Zimą regularnie uchylone, latem - zamknięte jedynie, gdy wyjeżdżaliśmy na dłużej – nie wyjeżdżaliśmy wcale, nie zamykało się więc. Matka wchodziła do pokoju i nie zwracając na mnie uwagi podchodziła do okna. Gdy było po jej myśli poprawiała firankę żeby mieć spokój, żebym widział, że otwarte znaczy zdrowe. Nie daj boże było zamknięte jak trwał obchód. Zaczynała wtedy odprawiać rytuał. Lewą ręką ściągała firankę do mniej więcej połowy karnisza, uchylała okno, i znowu prawa ręka wiodła firankę na swoje miejsce, spoglądała jeszcze żeby sprawdzić, żeby się upewnić, mieć wreszcie spokój ducha czy na pewno otwarte, czy firanka symetrycznie rozciągnięta. Znając dalszy rozwój wypadków wyłączałem się na chwilę. W tle matka na środku pokoju, jak na scenie odgrywała monodram: Tyle razy ci mówiłam żebyś okno uchylał gamoniu! 18 stopni w pokoju dobrze robi! Na co robi? No po co robi? – pytała samą siebie – Żadnych katarów i kaszlów synek, otwieraj okno synek! – odpowiadała sobie jak echo. Nienawidziłem otwartych okien, zdrętwiałych rąk i przemarzniętych nóg. Żeby chociaż powiedziała: Otwieraj okno, będziesz zdrowszy ciamajdo, truję ci bo cię kocham synek, rozumiesz? Kocham cie synek! Nigdy moje uszy nie wyłapały podobnej frazy. Zawsze pouczenia, nakazy, zakazy. Nigdy pochwała. Nigdy nic nie powiedziane matczynym głosem. Wszystko zawsze wściekle, niechętnie, na siłę. Jak pieprzone warknięcia psa. Nauczyłem się jej nie słuchać, broniłem się przed wirującymi wokół mnie słowami. Powoli minuty zamieniały się w godziny, te zaś w całe dni i tygodnie bez rozmów, bez spojrzeń. Musiałem tylko pamiętać o oknie, bo Pamiętaj! 18 stopni synek! Byle nie warczała.