Tabula rasa
Po drugie: zapach, którego nie było
Brudny kibel pachnie brudnym kiblem, dworzec pachnie budami, bezdomnymi i tabunem przewalających się gości, robotnik kwaśnym potem, pedałek z salonu Orange brutalnie męskim perfumem z kioskowej drogerii. Wszystko ma swój zapach, nowe meble i stare buty, szpital i pory roku. Są jednak wyjątki, bezzapachowe balsamy do ciała czy czosnkowe kapsułki zdrowotne o zapachu nijakim. Domy pachną wódką albo krupnikiem. Myślałem, że każdy dom ma swój zapach, po którym się go poznaje, do którego się wraca. Nasz jak łatwo sobie wyobrazić nie miał zapachu lub raczej jedynie miewał zapach, nigdy taki sam. Kiedy się wchodziło, były dwie możliwości: albo jakiś zapach z kuchni albo nic, zapachowa pustka, dom nijaki, czosnek o smaku powietrza. Wszystko przez naczelną zasadę matki - 18 stopni. Najgorzej pod tym względem wypadał mój pokój. Poza meblami, książkami, paroma zabawkami, sprawiał wrażenie opuszczonego, samotnego. Wracając do domu nie wracałem do zapachu. Pokój z otwartym oknem pachniał tym, czym pachniało na dworze, nigdy mną, nigdy moim życiem. Zimą zalatywało smrodem kominów, latem mdławą słodyczą, czasami rozkładającymi się na słońcu resztkami szczura. Były chwile, gdy odwiedzali mnie koledzy, matka odpuszczała okienne rytuały a ja miałem wtedy naiwną nadzieję, że choć przez chwilę powietrze w pokoju skiśnie, zagości kwaśnawy smrodek potu, czy przemoknięte zimą skarpetki. Nigdy nic. Każdy pokój powinien mieć swój zapach, mój nie miał. Kiedy zmarła matka, przestałem wietrzyć.
Po trzecie: brzeg łóżka
Po śmierci matki, ojciec zaczął krążyć mapą swoich synaps. Z pracy do kościoła, do sklepu, na koniec zachodził do mnie. Wszystko, o czym nie chcę pamiętać rozgrywało się w neurotycznej ciemności pokoju. Sosnowe drzwi nie unosiły się lekko nad ziemią jak w czasie dnia. Wiedziałem, że prędzej czy później otworzą się, klamka chrząknie jak łamana kość. Drzwi przesuwające się po dywanie hałasowały rozpaczliwie w mojej głowie. Przypominały widelec szorujący wzdłuż talerza, trący o siebie styropian. Wszystko wrzało, moja głowa pękała. Pokój zaczynał pachnieć spoconym ojcem, który siadał na brzegu łóżka. Nic nie mówił. Milczenie było karą za to, że jestem, za to, że musi żyć ze mną pod jednym dachem. Skulony pod kocem unikałem jego sadystycznych oczu, starałem wmówić sobie, że nie widząc go, wszystko szybko się skończy. Nie kończyło się. Owłosiona ręka macała moje ciało. Każdy dotyk parzył, zostawiał bliznę. Chciałem krzyczeć. Zaciśnięte gardło nie pozwalało.
Nie potrafię opisać swojego dzieciństwa. Nie miałem dzieciństwa. Nie znam smaków i zapachów, które nazwałbym dzieciństwem.