ŚWIĘTY SPOKÓJ
Święty spokój. Bluźnierczo pogański. Ortodoksyjnie religijny. Bezwzględna izolacja. Pokojowe współistnienie. Jan miał własną definicję. Święty spokój oznaczał dla niego bezproblemową samotność. Bez udziału nieznośnych innych. Samotność w czystej postaci. Idealna kontemplacja niewzruszonej stałości spokoju. Na drodze do upragnionego świętego spokoju musiał więc zlikwidować wszelkie przeszkody, odrzucić kamienie raniące stopy, gałązki przesuwające się boleśnie po nagich ramionach wędrowca. Wszystko, co gryzie, swędzi, nie pozwala zasnąć. Mówi, szepcze, dokucza, ponagla, dopomina się o uczucia. Droga do świętego spokoju nie miała być łatwa i pozbawiona wyrzeczeń. Żaden z wielkich mistrzów nie przeszedł jej przecież bezboleśnie. Wyrzeczenia stanowiły jej sedno, sposób na wyzwolenie. Jan nie bał się wyzwania. Wiedział, że cel jest godny podjęcia wszelkich wysiłków. Zaczął od porzucenia pracy listonosza. Był to pierwszy ciężar, który odrzucił. Symbolem podjęcia ostatecznej decyzji o wejściu na Drogę było rytualne zrzucenie z dachu najwyższego w mieście wieżowca, który stanowił centralny punkt jego rejonu, torby pocztowej wraz z całą zawartością, a więc listami, przekazami pocztowymi, telegramami, ulotkami reklamowymi, odcinkami rent i emerytur. Wszystkie te kartki, koperty, listy pofrunęły wyzwolone od swych dotychczasowych, przyszłych i potencjalnych właścicieli. I święty spokój. Pomyślał Jan otwierając nowy etap swojego życia. Wrócił do domu. Szczęśliwy, rozpromieniony. Zdziwiona żona spojrzała na niego z wyrzutem: - Co tak wcześnie? - Bo właśnie zacząłem nowe życie... - Tak? Dostałeś nową pracę? – spytała z wrodzona sobie ironią. – A może wygraliśmy jakiś konkurs? Nie odpowiedział. Zbliżył się do niej, ucałował w oba pulchne policzki, położył delikatnie palce na jej szyi i zaczął ja dusić. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, choćby jęku zdziwienia, nawet chwilę po śmierci, gdy zabrakło jej zupełnie powietrza, nie mogła uwierzyć w to, co jej zrobił. Nie chciała opuścić swojego ciała, bo było to dla niej nie do przyjęcia. Tak nagle. Bez przygotowania, strachu przed śmiercią, spowiedzi, namaszczenia i tych wszystkich obrzędów. W końcu, gdy jej ciało gruchnęło bezwładnie na podłogę, usłyszała śpiewy anielskie, które przekonały ją do pogodzenia się z faktami. Zostawiła bez większego żalu dziwnego męża, teściową i trójkę dzieci, by podążyć za pięknym śpiewem. Po raz pierwszy nie czuła się ociężałą kobyłą, bo, w istocie, była teraz lekka niczym włosek. Wyzwolona od swego odpornego na wszelkie diety i wyrzeczenia ciała, które zaczęła nienawidzić mając już szesnaście lat. Po raz pierwszy też poczuła się piękna. Ogarnęła ją dziwna wdzięczność dla męża. Kiedy żona Jana podążała w stronę rozśpiewanych aniołów, Jan zabrał się do przygotowania wielkiego pożaru, który miał doszczętnie strawić ich majątek zdobywany w trudach przez całe życie: dwa telewizory, lodówkę, mikrofalówkę, bony oszczędnościowe, encyklopedię, chińskie zabawki ich dzieci. Jan chciał zdążyć przed ich powrotem ze szkoły i przy okazji upozorować własną śmierć w płomieniach. Położył na podłodze kukłę mającą imitować jego samego, polał ją dobrze olejem słonecznikowym i podpalił. Kukłę kupił kiedyś dzieciom jako zabawkę. Bawiły się nią „w tatusia”. Teraz „tatuś” dostał ubranie swego ludzkiego pierwowzoru, by zniknąć na zawsze w ogniu razem z dokumentami Jana. Droga do mistycznego wyzwolenia prowadzić miała przez cztery żywioły. Powietrze, Ogień, Ziemię i Wodę. Jan podpalił swoją społeczną tożsamość, którą zamknął na klucz w mieszkaniu, by utrudnić pracę strażakom. No, i święty spokój. Powiedział do siebie schodząc po schodach. Powietrze i ogień. O dzieci się nie martwił, bo i tak nie były jego. Kazał sobie zrobić wasektomię z okazji osiemnastych urodzin. „Dla świętego spokoju.” Żona nie wiedziała o tym, a jednak przez pierwsze lata ich małżeństwa w domu pojawiały się kolejne dzieci. Nie komentował tego, by nie prowa