świat
-Kurwa! Łe?
Spadła. Pozbierała siebie z ziemi. A zimna to była ziemia. Z iskrzącym się mrozem jak gwiazdy albo odłamki potłuczonego lustra. Rozejrzała się wkoło.
-Gdzie ja, do stu diasków, jest? Pole jakieś, zamrożona ziemia, droga jakaś! Gdzie ja jest? I skąd ja wiem, że to pole, a to droga? Tam lód świeci – księżyc! Zabierzcie mnie stąd, zabierzcie! Zaraz będę, bracie!
Poczęła biec do przodu. Przed się. A twarz jej wyrażała przerażenie wielkie jak Bizon i rozpacz okropną jak gruby, pomarszczony tyłek Elvisa. Co raz potykała się o wystające, ostre grudy. Nie poddawała się jednak. Biegła dalej, popłakując, pokrzykując sobie czasem.
-Biegnę do Ciebie, mój bracie, mój domie, mój ja, mój życie! Zaraz, już za chwilę będę! W nieskończoność biegnę!
Wypowiadając te słowa, upadła na twarde, pomarszczone pole. Wydała z siebie jęk, jakby ktoś uderzył ją bejsbolem w brzuch. Usiadła, podparła łokcie o kolana, a dłonie wczepiła we włosy. Twarz jej mówiła: niemoc, desperacja, rezygnacja, poddanie się, upadek, dno i wodorosty.
Tako wtedy ona rzecze:
-No? No dobra. I co? Co mam robić? Gdzie się udać? Zimno mi. Zimno. I zjadłoby się coś. Chałwy jakiejś czy innego Snikersa. Ziemia wygląda jak stara skóra, na którą wyszły żyły. A żyły wylały. I płynie krew. Płynie po najgłębszych zmarszczkach. A iskry na ziemi… Ziemia odbija niebo. Też ma gwiazdy, rozgwieżdżona. A może to umarli ludzie? To, co najpiękniejsze po nich zostaje, to jedynie to, te iskierki. Najpiękniejsze z nich świecą najmocniej. A latem? Więc już ich nie ma. A może to mróz? Nie, no co ty, pochujało?
A niebo dziś takie czyste. Skąd ja to wiem? Przecież wczoraj mnie tu nie było. Przypadku! Daj mi choć jedną informację. Choć jedną. Ja nic nie wiem. Gdzie mam iść? Czy ktoś na mnie czeka? Czy mam zbadać faunę i florę? Po co ja tu jestem? W jakim celu? A na co? A po co? A z jakiej to przyczyny/ A z jakiego to powodu? No, powiedz coś! Powiedz! Kurwa! Szepnij chociaż. Chociaż znak daj. Kim ja w ogóle jestem? Do kogo ja w ogóle mówię? Ozwijcie się, niebiosa. Zadrżyj, ziemio. Zagrzmijcie, trąby jerychońskie!
Tak. No. Nic. Cisza. Mogę się pocałować w dupę, tak? Dobra. Zaraz. Gdzie jest moja dupa? O, jest. Jaka fajna. Chociaż to jakiś plus. Mięciutka, można sznapać i sznapać. Pupuchna ty moja! Zaraz, mam misję pocałowania ciebie. Popróbujmy.
Poczęła skręcać się, wyginać, zginać, pełzakować, kurczyć się i rozkurczać, ale nic nie wyszło.
-Nie da rady.
Wstała. Zrezygnowana taka. Odwróciła się. I co to? Patrzyła długo. Ruszała się. Skakała. Sprawdzała swój cień. Nie wiedziała co to jest. Zaczęła zastanawiać się, czy aby to nie jej odbicie. Poruszała ręką, machała kończyną dolną. A gdy obejrzała sobie nogi, ręce, okazała się podobna.
-Takam szkarada?
Poczęła mówić do swego cienia.
-Kim jesteś?
Była poważna. Czekała. Z nadzieją wpatrywała się w cień, a ten nic nie odpowiadał. Trwoga przeraźliwa wstrząsnęła jej ciałem. Oczy znów zamieszkały strach i rozpacz.
-I ty nic? I ty? Mam znów zgadywać? Więc co, jesteś dziwką szatana, szaleńcem boga, świętą suką? Jesteś wczoraj i znasz jutro? Jesteś od uprzytomniania mi swej żałosnej postury? Ech, widzę, że nie nagadam się z tobą. Mam tego dość. Idę gdzieś. Tam chyba, gdzie widzę światła powinien być ktoś, kto mię przyjmie.