Superzajebisty kontra banda przechujów
brze i w czasie porannej gimnastyki zamiast dziesięciu przysiadów, zrobił sto. Przeżył szok. Zwykle po standardowej dyszce sapał jak zgoniony kundel, a tu proszę. Oddychał spokojnie, jakby nawet nie zaczynał ćwiczeń. Uradowany tym faktem wykonał jeszcze dwieście pompek i trzysta brzuszków, po których też nie poczuł nawet odrobiny zmęczenia. Żadnego bólu mięśni czy kołatanie serca. Więc kula mówiła prawdę. Otrzymał wyjątkowy dar, dzięki któremu mógł naprawić ten zbrukany złem i przesiąknięty nienawiścią świat. Był tylko jeden problem. Orest nie wiedział od czego zacząć. Pokręcił się chwilę po pokoju, przejrzał lokalną gazetę, w końcu włączył telewizor. Jedna z komercyjnych stacji puszczała właśnie dokument o kobietach poniżanych i bitych przez mężów alkoholików. Zaciekawiony chłopak usiadł na fotelu i nie zważając, że spóźni się do szkoły, zaczął uważnie oglądać transmisję.
- Bo panie, jo już tego strzymać psychcznie ni mogię – mówiła wyglądająca na trzydzieści kilka lat kobieta, z twarzą obitą jak bokserski worek. – Tyn chu… przepraszom, tyn pijok, leje mnie co dziń. Rano, wicorem, po południu. Gdzie jo bidna oczy miołam, jakem go broła, no powidz panie, gdzie?
- W dupie! – cisnęło się Orestowi na usta, ale powstrzymał się od komentarza i słuchał dalej.
- Mówię panu, łon panie wstydu ni ma. Wyzywo mnie na łoczach sąsiodów, dzieci bije! Skaranie Błoskie! Raz jakżem go do domu wpuścić nie chciała, to wzion i nasroł na wycieraczke, a potem mi tem gównem szyby wysmarowoł, wyobrażasz se pan? Toż to paranoja jest, jo już mom dosyć, jo już na policje chodziła i nikt pomóc nie chce. Bo łon, panie, żóte papiery mo, i jemu nikt nic nie zrobi! Jo już dość mom, naprawdę!
Słysząc słowa załamanej kobiety, Orest doznał olśnienia. Tak, prawdziwym złem tego świata byli alkoholicy. Robili niedorozwinięte, zdeformowane dzieci (oglądał o tym program na Discovery), bili swoje żony, kierowali pod wpływem pojazdami, doprowadzając do wypadków i zajszczywali klatki schodowe. Podjarany tym odkryciem chłopak, zamiast mundurka szkolnego, założył zwykłą, dżinsową kurtkę i dresowe spodnie, a do kieszeni wcisnął kominiarkę, w której chodził zimą. Tak zaopatrzony ruszył na miasto. Rodzice już wcześniej pojechali do pracy, więc nie musiał obawiać się przyłapania na dezercji ze szkolnego więzienia.
Po kilkudziesięciu minutach wędrówki ujrzał ogromny, GS-owski pawilon – cel swej krucjaty. W podziemiach owej budowli, które w czasach PRL-u służyły jako parkingi, zawsze łaziło pełno podejrzanych typów. Nocą ludzie omijali to miejsce szerokim łukiem, ale i w dzień nie było tutaj bezpiecznie. Młodzieniec zbiegł po odrapanych, betonowych schodach i kucnął za niewielkim filarem. Poczuł woń szczyn, rzygów i gówien. Panował tu półmrok, ale dla podrasowanego wzroku Oresta nie było to żadną przeszkodą. Uśmiechnął się pod nosem, widząc stojących pod ścianą, ubranych w dresy łysych koksów, popijających z gwinta jabole. Naciągnął na głowę kominiarkę i ruszył w ich stronę. Jednak im bliżej podchodził, tym większe targały nim wątpliwości. Co miał powiedzieć? Grzecznie poprosić, by przestali pić i napadać przechodniów? Nawet nie wiedział, czy kiedykolwiek kogoś obrabowali.
- Kurwa! – mruknął i skrył się za betonową ścianką.
Sytuacja wymagała planu. A Orest planu nie miał. Gdyby chociaż znał karate, dałby im do wiwatu. Ale jako klasowe popychadło, umiał tylko zasłaniać głowę i jęczeć, by przestano go kopać. W końcu postanowił iść na żywioł. Stłumił paniczny lęk jaki ogarniał go na myśl o bijatyce z tymi byczkami i opuścił kryjówkę.
- Ej, wy tam! – wrzasnął i wyprężył dumnie pierś. – Co tu kurwa robicie? – Starał się by zabrzmiało to pewnie i groźn