Suita na piłę
wypełniał duszę. Po jakimś czasie jednak coś jakby głos rozsądku zaczął przebijać się przez spowijający mnie płaszcz zaślepiającej satysfakcji. To mój Anioł Stróż na pewno chciał mi podpowiedzieć następne kroki. Wyszedłem więc z szopy w końcu i pospiesznie zacząłem pakować rzeczy niezbędne mi do przeżycia. Załadowałem cały skromny dobytek na dwukółkę i poszedłem zmyć z siebie resztki ostatnich wydarzeń. Ubierając się, posłyszałem jednak odgłos silnika. W popłochu usiłowałem mimo wszystko nadać myślom trzeźwy ton i wyłapać dokładniej, z której strony dźwięk ten dochodzi. Zimny wiatr szarpał koszulę na ciągle mokrym ciele, nie miałem czasu by się osuszyć. Silnik był coraz głośniejszy... z drugiej strony Wzgórza nie przewidziano drogi nadającej się dla konia, a sam, niewiele mógłbym czasu kryć się po okolicznych lasach. Znowu poczułem się jak zaszczute zwierzę. Boże, a więc to taki los przewidziałeś dla Swego sługi...? Nie zostawię mojej szkapy na pastwę losu, ale też nie mam jak uciekać. W kilku susach byłem z powrotem przy wozie. Ta walka będzie beznadziejna, ale bez niej się nie poddam. Dziękuję Ci, Panie, ze wierną moją przyjaciółkę w godzinie próby. Nadjechała niekształtna, dysząca w zawziętości swojej, czarnymi spalinami, policyjna furgonetka. Za nią dostrzegłem starego Barnabę Turnera na gniadym ogierze i pastora na swojej siwce. Oczy pastora spoglądały na mnie z wielką miłością, ale i żalem. Nie byłem w stanie znieść tego wzroku, mimo, że postąpiłem w pełni słusznie. Za Turnerem wlokło się jeszcze paru ludzi, na osłach, mułach i kilka miasteczkowych szczeniaków na czym popadnie. Cofnąłem się mimo woli. Z furgonetki wyskoczyło dwóch rozrośniętych policjantów.
- Rzuć tę piłę, chłopcze, nie chcemy być zmuszeni do strzelania! - dobiegł mnie głos jednego z nich. Stałem nadal jednak, nie mogąc się poruszyć. Dostrzegłem, że pastor zeskakuje z konia i powolnym, lecz pewnym krokiem zbliża się w moją stronę.
- Wielebny ojcze, prosimy postępować rozsądnie!
Turner był natomiast straszny. Żyła na jego czole groziła pęknięciem, a oczka rzucały piekielne błyskawice. Patrzyłem prosto na niego, zafascynowany. Wielebny Martin Cooper położył mi rękę na ramieniu. Módl się ze mną, mój drogi. Ojciec nasz wie, co wycierpiałeś. Będę walczył, by postąpili z tobą sprawiedliwie i miłosiernie.
O, naiwności! Sprawiedliwie I miłosiernie. Piła wysunęła się z rąk, opadając bezwładnie u mych stóp. Z oczu wylały mi się potoki słonej goryczy, gdy pastor gładził mnie po głowie i tulił do serca. Turner zaczął wywrzaskiwać coś dzikim głosem o niesprawiedliwości Bożej i sługi jego, wielebnego Coopera. Jeden z policjantów stał bardzo blisko nas, drugi z jakimś parobkiem, powstrzymywał Turnera od rzucenia się na mnie, a dwóch pozostałych udało się w stronę szopy. W samochodzie jednak ktoś pozostał. Zza lekko przydymionej szyby świeciły wilgotnym smutkiem oczy młodej Mary Ann. To ona naprowadziła stróżów prawa. Tamtych dwóch potykając się wypadło z szopy, a jeden od razu zwymiotował. Zaiste, piorunujące wrażenie wywołuje gniew Boży. Drugi, na przemian to blady, to zielony rzucił się na mnie, ale pastor zasłonił mnie własnym ciałem.
- Szatan... ojcze... wielebny powinien TO zobaczyć. T-to... to... Jezu Chryste! Niech no ja cię dorwę, zwyrodnialcu ty! cedził w wielkim szoku doświadczony, jakby na to nie patrzeć, szeryf.
- Ćśśś... nie nam to sądzić. A czyż panna Mary Ann wyznała wszystko? Dokładnie wszystko? Nie, broń mnie Panie Boże, ja go nie usprawiedliwiam! Ja tylko chcę powiedzieć, że to tylko zabłąkana, okaleczona owieczka.
- Jeśli wielebny chce zobaczyć okaleczone owieczki, to zapraszam do środka! zakrzyknął zastępca szeryfa, gdy już pozbył się dzisiejszego obiadu. Niech mu ojciec spojrzy w oczy! Toż to sam Zły z nich wyziera! Aż mi się słabo r