Stasek Łągiewka i bliskie spotkanie trzeciego stopnia
enie.
Ale ku jego zdumieniu, tajemnicze zjawisko z niebywałą prędkością pofrunęło w górę i zniknęło z pola widzenia. Oniemiały Łągiewka stał z rozdziawionymi ustami, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył. W duchu przysiągł sobie, że już nigdy nie weźmie do ust ani kropli alkoholu. Odszedł od szyby i powoli ruszył w kierunku łóżka. Położył się na poszarpanej kołdrze i zapadł w niespokojny sen.
II
Obudziło go dziwne, oślepiające światło wpadające przez okna oraz odgłosy kroków dobiegające z podwórka, połączone z cichym, ledwo słyszalnym piskiem. Spróbował wstać, ale mięśnie odmówiły posłuszeństwa. W ogóle ich nie czuł. Pomyślał, że w nocy musiał udławić się rzygami i teraz demony idą wyrwać z niego duszę, by zawlec ją w otchłań piekielną. Ta perspektywa przeraziła nieszczęśnika nie na żarty. Oczyma wyobraźni widział nieludzkie stwory, podrzucające drewno pod ogromny sagan ze smołą, w którym on, potępieniec, gotuje się przez całą wieczność, nie mogąc umrzeć. Gdyby nie ten cholerny paraliż, uciekłby ile sił w nogach, a tak, pozostało mu tylko czekać na rozwój wypadków. Spróbował się uspokoić, wmówić sobie, że śni. Dźwięk tłuczonej szyby utwierdził go w przekonaniu, że jednak nie. Kątem oka zobaczył niskie, szczupłe postacie wskakujące przez strzaskane okno. Naliczył trzy. Podeszły do łóżka na którym leżał i gdy zobaczył dokładnie jak wyglądają, przeżył szok. Owalne, dyniowate głowy, długie, patykowate ręce sięgające do kolan i owadzie oczy. Jednym słowem kosmici, jakich widział kiedyś w filmie o Roswell. Spoglądali na niego, rozmawiając w dziwnym języku. Stojący pośrodku, najwyższy, ściskał w trójpalczastej dłoni niewielkie, kwadratowe pudełko, wydające cichy pisk, który Stasek słyszał wcześniej. Mówiąc, energicznie gestykulowali, jakby porozumiewali się nie tylko za pomocą słów, ale także na migi. Trwało to chwilę, w czasie której Łągiewka odmówił w myślach chyba wszystkie modlitwy i litanie jakie znał. Gdy intruzi skończyli konwersację, rozeszli się po pokoju, oglądając sprzęty i badając zawartość stojących pod ścianą butelek z bimbrem. Pobrali próbki do maleńkich pojemniczków i z powrotem ruszyli w stronę unieruchomionego Łągiewki. Niespodziewanie wysoki zagapił się i wpadł na kolegę, wypuszczając z dłoni pudełko, które uderzywszy o podłogę, ucichło. Kosmici zaczęli na siebie wrzeszczeć. Po chwili do kłótni dołączył i trzeci, stając po stronie równego sobie wzrostem towarzysza. Tak przynajmniej z ich zachowania wywnioskował Staszek, który ku swojemu zdziwieniu, kiedy kwadratowa piszczałka umilkła, natychmiast odzyskał czucie w całym ciele. Nie wiedział jednak co robić. Wziął kilka głębokich wdechów by uspokoić walące szaleńczo serce i nadal udawał sparaliżowanego. Obcy tymczasem przekrzykiwali się coraz głośniej i wyglądało, że szybko nie skończą. Łągiewka stwierdził, że ma tego dość. Jeśli czegoś nie zrobi, te szare skurwysyny, gdy skończą awanturę, mogą go znowu unieruchomić, a wtedy będzie w czarnej dupie. Najostrożniej jak mógł, spuścił rękę z łóżka i jął macać po podłodze. Wyczuł coś twardego, zimnego i śliskiego. Butelka! Uradowany chwycił szyjkę, sprężył wszystkie mięśnie i z dzikim okrzykiem na ustach wskoczył pomiędzy zaskoczonych kosmitów. Pierwszemu przyrżnął z całej siły w łeb, który pod wpływem uderzenia eksplodował niczym rzucony o ścianę arbuz. Zielona breja chlusnęła na Staszkowe ubranie i dwóch pozostałych przybyszów, w osłupieniu patrzących jak ich pozbawiony głowy kompan pada martwy na podłogę. Chcieli coś zrobić, sięgnąć po leżące na ziemi pudełeczko, ale zaślepiony furią Stachu już był przy nich. Złapał nieproszonych gości za rurkowate szyje i zawlókł w róg pokoju. Ważyli tyle, co kilkunastol