Stasek Łągiewka i bliskie spotkanie trzeciego stopnia
etnie dziecko, więc nie miał z tym żadnych problemów. Cisnął nimi o ścianę, a gdy upadli oszołomieni, jął kopać ich na oślep po całym ciele, delektując się odgłosami pękających kości. Kiedy skończył i upewnił się, że nie żyją, popędził do kuchni. Klęknął i uniósł jedną z poluzowanych płytek podłogi. Wyciągnął ze skrytki stare, ale wciąż niezawodne magnum kaliber czterdzieści cztery, woreczek z amunicją oraz kilka granatów i wybiegł przed dom, odeprzeć ewentualny atak. Na podwórku nie zobaczył nikogo, za to kawałek dalej, na sąsiedniej działce, stał świecący fosforyzującym blaskiem statek, przypominający dwa połączone wnętrzami talerze. Z tego na dole wysunięte były wąskie schodki, prowadzące do środka pojazdu. Nabuzowany adrenaliną Staszek odbezpieczył broń i ruszył ich stronę. Przeskakiwał od krzaczka do krzaczka, tak jak nauczono go na szkoleniu. Był wściekły. Czytał wiele artykułów o ludziach, którzy zostali porwani przez UFO i dostali z tego powodu szajby, lub przy prześwietleniu odkrywali w swoich ciałach tajemnicze implanty. On nie miał zamiaru pozwolić, by te pierdolone karzełki wszyły mu cokolwiek. Najciszej jak mógł podpełznął do spodka i wszedł na wykonane z dziwnego, pomarańczowego metalu stopnie. Wspiął się po nich i stanął przed otwartym, niskim wejściem. Schylił się i trzymając przed sobą gotowy do strzału rewolwer, wkroczył do wnętrza. Badał wzrokiem idealnie gładkie, śliskie ściany i powoli, krok za kroczkiem brnął w głąb pojazdu. Po chwili dotarł do skrzyżowania. Przystanął i wytężył słuch. Usłyszał dobiegające z korytarza po prawej ciche stukanie i dźwięki, przypominające mowę kosmitów. Splunął zieloną flegmą i ruszył w tamtym kierunku. Im bliżej był celu, tym stukanie i rozmowy stawały się głośniejsze. W końcu, za zakrętem, ujrzał wejście do jakiegoś pomieszczenia. Wstrzymał oddech i przywarł do ściany. Na wszelki wypadek odbezpieczył granat i ściskając go w dłoni, ostrożnie wyjrzał zza winkla. Zobaczył niewielką, jasno oświetloną salkę z metalowym łóżkiem po środku i leżącym na nim, nieprzytomnym mężczyzną. Nad nieszczęśnikiem stało kilku kosmitów i grzebało mu w rozciętym brzuchu. Wyciągali po kolei różne narządy, po czym chowali je do przezroczystych pojemników. Staszkowi na myśl, że to samo robiliby jemu, krew w żyłach zawrzała. Nie namyślając się wiele cisnął granat pod nogi zaskoczonych najeźdźców. Ci, nim zdążyli zareagować, wśród huku i dymu zmienili się w szarobrunatną, ściekającą z sufitu i ścian breję. Łągiewka przez chwilę poczuł wyrzuty sumienia, że operowany człowiek również skończył jako mięso mielone, ale wątpił by te gnoje poskładały go z powrotem do kupy. Wszycie implantu, a rozebranie gościa na części pierwsze jak wieprza, to jednak spora różnica. Niespodziewanie zawyła syrena alarmowa. Na korytarzu zaroiło się od zdezorientowanych alienów. Staszek zdziwił się, że nie mieli broni ani kolejnego piszczącego pudełka, za pomocą którego mogliby go sparaliżować. Wzruszył ramionami stwierdzając, że być może na każdy spodek przypada tylko jedno. Zaczął strzelać do biegających w panice karzełków. Magnum było potężną spluwą i jedna kula potrafiła rozerwać na pół nawet trzech. Wyszczerzył zęby w demonicznym uśmiechu.
- Żryjcie skurwiele! – wrzasnął z satysfakcją, napełniając błyskawicznie pusty magazynek.
Miał spory zapas kul, więc mógł sobie poużywać ile wlezie. A w razie czego, zostały jeszcze granaty. Jego umysł przekształcił owadookich najeźdźców w skośnookich żółtków, tak bardzo znienawidzonych nie ze względu na pochodzenie, lecz poglądy jakie wyznawali. Po prostu nie cierpiał komunistów. Żałował, że nie ma karabinu maszynowego, dopiero wtedy dałby chujom do wiwatu. Nagle poczuł dziwne wstrząsy. Poślizgnął się na mózgu, wypływającym z przestrzelone