SKRZYDŁO ANIOŁA (IV)
7.
Ciemność lubił od zawsze. Chyba dlatego, że bardziej pobudzała jego wyobraźnię. Za dnia wszystko miało konkretny wymiar, kształt, barwę. Wszystko było jednoznaczne i nie pozostawiało wątpliwości. W świetle dnia dokładnie widział wszystkich, a wszyscy widzieli jego. Za to nocą Gabriel czuł, jakby z każdym zachodem słońca rodził się na nowo. Uwielbiał nocne spacery, podczas których wypuszczał się daleko poza granice miasta i błądził po bezdrożach, chłonąc dźwięki i zapachy. Szedł wtedy posuwistym krokiem, prawie nie odrywając stóp od ziemi, pozwalając, by obute w lekkie mokasyny podeszwy jego stóp same odnajdywały drogę. Oczy miał szeroko otwarte i czuł, że są one dwoma otworami, przez które wlewa się do jego duszy aksamit nocy, przetykany blaskiem gwiazd lub poświatą księżyca. W takich chwilach czuł się wolny bardziej niż kiedykolwiek.
Jednocześnie całym sobą wyczuwał istnienie potężnej siły, która towarzyszyła mu na każdym kroku, która przenikała go podobnie, jak wlewająca się w niego noc.
To właśnie podczas jednej z takich nocy, stojąc w strugach wiosennego deszczu z zadartą do góry głową i szeroko otwartymi oczami i ustami, Gabriel na nowo odkrył istnienie Boga. Czasami myślał nawet, że wtedy pierwszy raz w życiu doświadczył Go naprawdę. Osunął się wtedy na kolana w błoto i płakał, a łzy mieszały się z deszczem. Klęczał tak bardzo długo. Nogi w przemoczonych spodniach zdrętwiały mu tak, że przestał w nich cokolwiek czuć. Wstał i jak pijany ruszył w stronę domu.
Tę scenę Gabriel ostatnio wspominał najczęściej. Choć tego nie chciał, powracała do niego prawie każdej nocy, kiedy leżał na swoim łóżku i szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciemność, a jedynym dźwiękiem był jego chrapliwy oddech, albo przytłumiony odgłos kroków przemykającego korytarzami nocnego personelu.
Jednak, w porównaniu z przeszłością, tylko ciemność wydawała się być ta sama. Nie mógł już chodzić, już nigdy nie poczuje na twarzy kropli deszczu. I chyba już nigdy nie doświadczy obecności Boga. Bóg dawniej kojarzył mu się z wolnością, bezkresem i wiecznością. Teraz zaś wolność i bezkres stały się dla niego jedynie abstrakcyjnymi pojęciami, nie był w stanie znaleźć w swoim życiu odniesień dla nich. Pozostawała jeszcze wieczność… Kojarzyła się mu ona przede wszystkim z nieustannym cierpieniem, z bólem spowodowanym nie tylko postępującą chorobą, ale także obezwładniającą, przenikającą duszę i umysł świadomością straszliwej niemocy. Była ona tym bardziej przygnębiająca, że nie był w stanie nikomu o niej opowiedzieć. Nie dlatego, że nikt nie chciał go słuchać. Głównym powodem było to, że nie mógł już mówić.