SKRZYDŁO ANIOŁA (III)
Na ten widok Gabrielowi zrobiło się nagle niedobrze. Zachwiał się i używając jako podpórek oparć krzeseł i blatów stolików, ruszył w stronę baru. Gdy na rozdygotanych nogach dotarł wreszcie na miejsce, czekała tam już na niego napełniona przez uczynnego barmana szklanka z alkoholem. Wypił ją jednym haustem, a potem opadł bez sił na stojące obok krzesło. Jak przez mgłę obserwował wycofującą się z baru grupkę nastolatków, którzy klnąc i miotając groźby na wpół nieśli, na wpół ciągnęli swojego powoli odzyskującego przytomność kolegę.
Kilkanaście minut później Gabriel niepewnym krokiem wyszedł przed bar i rozejrzał się na boki. Wiatr właśnie kończył przepędzać po niebie wielką chmurę, zza której wyjrzało słońce. Ostre promienie oślepiły Gabriela, któremu nagle zawirowało w głowie. Oparł się ciężko o ścianę obok drzwi, zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać. Po chwili doszedł do siebie i ponownie się rozejrzał. Chciał wreszcie ruszyć się z miejsca, ale nagle okazało się, że nie potrafi podjąć decyzji, w którą stronę iść. Po lewej miał ruchliwe skrzyżowanie z niekończącym się korowodem jadących i zatrzymujących się pojazdów, kalejdoskopem świateł i płynącym jak wezbrana wiosną rzeka, szarym i bezimiennym tłumem. Od rzeki odrywał się wąski, lecz bardzo żywy strumyczek, który wsączał się powoli w drzwi niedalekiego kościoła. Ten widok pomógł Gabrielowi w podjęciu decyzji.
Zwrócił się w prawo, gdzie biegnąca prosto jak strzała ulica wznosiła się lekko ku linii horyzontu, zwężając się w odległej perspektywie. Nagle poczuł ochotę na długi spacer. Chciał się przejść i pozwolić alkoholowi wywietrzeć z głowy. W tym momencie postanowił, że odtąd codziennie będzie urządzał sobie długie spacery. Bez względu na pogodę. Będzie chodził dopóki… nie przestanie. Z tym mocnym postanowieniem ruszył przed siebie. Ręce wbił w kieszenie płaszcza, oczy utkwił w chodniku przed sobą i patrzył, jak jego stopy odmierzają rytmicznie kwadraty brukowych płytek. Od czasu do czasu unosił głowę i patrzył przed siebie, ku punktowi, w którym koniec ulicy stykał się z horyzontem. Niebo było tam wolne od drzew i intensywnie błękitne. Naraz od tego błękitu oderwał się jeden kawałek i ruszył ulicą w stronę Gabriela. Ten dopiero po chwili zorientował się, że to samochód o połyskującej czystym niebem karoserii. Ta przypadkowa zbieżność kolorów tak go zaabsorbowała, że kilka metrów przeszedł, nie patrząc w ogóle na chodnik przed sobą.