Sanatorium

Autor: brunokadyna
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

Baśka wybucha płaczem, tak głośnym, jak jej śmiech przed chwilą. Ludzie są przerażeni.

– Zamkniesz się? – Romek próbuje ją uciszyć, machając przy tym ręką, jakby się poparzył.

– Nakazuję ci się zamknąć! – grzmię jak z ambony.

Działa, Baśka się zamyka, chlipie po cichu.

– Idzie kelnerka z jakimś gościem – mówi Romek. – Widzisz, co narobiłaś, głupia?

Kelnerka idzie do dwóch pozostałych stolików. Gościu podchodzi do nas.

– Przepraszam państwa najmocniej...

– I słusznie – mówię.

– Mamy małe problemy w kuchni, czy mogę państwu na razie zaproponować wodę?

Kelnerka za głośno mówi pozostałym gościom, że zaraz po nas przyjadą.

– Jakie problemy macie w kuchni? – pytam.

– Ja poproszę kufel piwa z kija – mówi Romek.

– Niestety piwo nam się skończyło.

– Kłamiesz! – wyrzuca z irytacją Romek. – Ci ludzie piją piwo i ja chcę swoje piwo! Jestem lekarzem!

Cisza się zrobiła.

– Panie doktorze – mówię. – Tylko spokojnie. Poprosimy o tę wodę.

– Już podaję. – Chłopina ucieka spocony jak świnia.

– Ja też bym chciała piwo, dlaczego nie możemy napić się piwa?

– Spierdzielamy – mówię.

– Ja czekam na wodę – mówi Baśka. – Dlaczego ja nie mogę być jakąś doktórką albo kimś innym?

– Jesteś wariatką – mówi Romek.

– Sam jesteś wariatem. I taki z ciebie lekarz, jak ze mnie Kopernik – mówi Baśka.

– Koperniczka chyba – poprawia mąż.

– Kopru kupka – mówię.

– Miałam taką piękną maselnicę kiedyś – wypala Baśka.

– A ja papierośnicę, kiedy jeszcze paliłem – mówi Romek.

– Ty paliłeś?! Zabraniam! – wybucha kobieta.

– Przecież już dawno nie pali – mówię.

– Zabraniam mu palić kiedyś!

Śmieję się i widzę, jak Riczi to rozkminia.

– O czym ty myślisz? Jak się do tego odnieść? – pytam.

– Nie wiem, jak nie palić kiedyś, skoro paliłem.

– Nie interesuje mnie to! – wydziera się Baśka.

Śmieję się w głos, kiedy podjeżdża radiowóz i karetka.

– W nogi!!! – wołam.

Podrywamy się jak kaleki i uciekamy, znaczy się Baśka i ja, bo Romek w tym fartuchu się mota i ma problemy z kręgosłupem. Zawsze wpada pierwszy. Mówiłem, żeby to zdjął albo zasłonił chociaż nadruk szpitalny.

Właśnie gramoli się na stół, żeby wypiąć sflaczałe cycuchy i coś zadeklamować. Martwię się, żeby się nie spierdzielił, bo będzie po nim, starym kruchym ciapciaku.

Przecinamy rynek jak pokraki w tych klapkach, klaszczemy głośno, Baśka ma krótkie nogi, to klaszcze szybciej.

– No zaczekaj! – woła za mną.

Odwracam się. Pióropusz wciąż jej się trzyma.

– Dawaj! – wołam.

– A w dupie!

Zatrzymuje się, jest stara i nie chce jej się biegać. Zaczyna śpiewać jak Edith Piaf, jest w tym dobra.

– Nakazuję ci lecieć do męża! – wołam. – Ja jeszcze nie! Wolności, wolności! – drę mordę, ale bez przekonania.

Jestem na Mickiewicza, chyba mnie nie gonią. Zwalniam, w końcu się zatrzymuję. Nikt za mną nie jedzie.

– Nie zostawia się biskupa!

Najpopularniejsze opowiadania
Inne opowiadania tego autora

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
brunokadyna
Użytkownik - brunokadyna

O sobie samym:
Ostatnio widziany: 2024-10-11 00:53:04