Sanatorium
Baśka wybucha płaczem, tak głośnym, jak jej śmiech przed chwilą. Ludzie są przerażeni.
– Zamkniesz się? – Romek próbuje ją uciszyć, machając przy tym ręką, jakby się poparzył.
– Nakazuję ci się zamknąć! – grzmię jak z ambony.
Działa, Baśka się zamyka, chlipie po cichu.
– Idzie kelnerka z jakimś gościem – mówi Romek. – Widzisz, co narobiłaś, głupia?
Kelnerka idzie do dwóch pozostałych stolików. Gościu podchodzi do nas.
– Przepraszam państwa najmocniej...
– I słusznie – mówię.
– Mamy małe problemy w kuchni, czy mogę państwu na razie zaproponować wodę?
Kelnerka za głośno mówi pozostałym gościom, że zaraz po nas przyjadą.
– Jakie problemy macie w kuchni? – pytam.
– Ja poproszę kufel piwa z kija – mówi Romek.
– Niestety piwo nam się skończyło.
– Kłamiesz! – wyrzuca z irytacją Romek. – Ci ludzie piją piwo i ja chcę swoje piwo! Jestem lekarzem!
Cisza się zrobiła.
– Panie doktorze – mówię. – Tylko spokojnie. Poprosimy o tę wodę.
– Już podaję. – Chłopina ucieka spocony jak świnia.
– Ja też bym chciała piwo, dlaczego nie możemy napić się piwa?
– Spierdzielamy – mówię.
– Ja czekam na wodę – mówi Baśka. – Dlaczego ja nie mogę być jakąś doktórką albo kimś innym?
– Jesteś wariatką – mówi Romek.
– Sam jesteś wariatem. I taki z ciebie lekarz, jak ze mnie Kopernik – mówi Baśka.
– Koperniczka chyba – poprawia mąż.
– Kopru kupka – mówię.
– Miałam taką piękną maselnicę kiedyś – wypala Baśka.
– A ja papierośnicę, kiedy jeszcze paliłem – mówi Romek.
– Ty paliłeś?! Zabraniam! – wybucha kobieta.
– Przecież już dawno nie pali – mówię.
– Zabraniam mu palić kiedyś!
Śmieję się i widzę, jak Riczi to rozkminia.
– O czym ty myślisz? Jak się do tego odnieść? – pytam.
– Nie wiem, jak nie palić kiedyś, skoro paliłem.
– Nie interesuje mnie to! – wydziera się Baśka.
Śmieję się w głos, kiedy podjeżdża radiowóz i karetka.
– W nogi!!! – wołam.
Podrywamy się jak kaleki i uciekamy, znaczy się Baśka i ja, bo Romek w tym fartuchu się mota i ma problemy z kręgosłupem. Zawsze wpada pierwszy. Mówiłem, żeby to zdjął albo zasłonił chociaż nadruk szpitalny.
Właśnie gramoli się na stół, żeby wypiąć sflaczałe cycuchy i coś zadeklamować. Martwię się, żeby się nie spierdzielił, bo będzie po nim, starym kruchym ciapciaku.
Przecinamy rynek jak pokraki w tych klapkach, klaszczemy głośno, Baśka ma krótkie nogi, to klaszcze szybciej.
– No zaczekaj! – woła za mną.
Odwracam się. Pióropusz wciąż jej się trzyma.
– Dawaj! – wołam.
– A w dupie!
Zatrzymuje się, jest stara i nie chce jej się biegać. Zaczyna śpiewać jak Edith Piaf, jest w tym dobra.
– Nakazuję ci lecieć do męża! – wołam. – Ja jeszcze nie! Wolności, wolności! – drę mordę, ale bez przekonania.
Jestem na Mickiewicza, chyba mnie nie gonią. Zwalniam, w końcu się zatrzymuję. Nikt za mną nie jedzie.
– Nie zostawia się biskupa!