Samobójstwo króliczka
Oszołomiony nie wierzył w to, co mu się przytrafiło. Z pośpiesznym trzaśnięciem drzwi, z piskiem opon i z sylwetką samochodu znikającego za krzakami, skończyło się dotychczasowe życie króliczka. Opuszczony przez właścicieli chlipał na polanie, nieśmiało zerkając raz po raz, to w stronę wijącej się ścieżki, to w stronę pobliskiego lasu, mrocznego, tajemniczego i przyzywającego do rozpoczęcia nowego życia. Dlaczego go porzucili? Słyszał historię o porzuconych psach, przywiązywanych do drzewa, skomlących przez noc, ginących z zimna, głodu czy przez drapieżników, o kotach, tułających się bez celu, już oszalałych, zdziczałych, tęskniących nie za ludźmi, a za miejscem, gdzie dorośli i i dokładnie poznali. Ale wyrzucić króliczka? Na polanę, w lesie? Przestraszonego, zupełnie osamotnionego?
Siedział przy piwie i wyłączając się od lawiny zdań wypluwanej przez łosia, wspominał, niedawne, wryte w pamięć, wydarzenia.
- Halo, mówię do ciebie. Halo. Znów się zawiesiłeś? Ja tu opowiadam, a ty gębę w tępym uśmiechu wykrzywiasz i lampisz się niewiadomo gdzie. Mówię, że wyglądał jak ten borsuk, nie, bóbr, kiedy wyłaził z wody. Czujesz, wlazł do rzeki i mocował się ze dwie godziny z rybami. Ha, żadnej nie złapał. Nie zjadł nic, ale wytrzeźwiał trochę. I co zrobił? To jest dobre; posłuchaj; poszedł dalej pić. Urżnął się jak bela. Śpi teraz. Nie chcę być teraz w jego skórze, jak się obudzi z taką dynią. Nie uważasz, że jak go ta flądra opuściła, skubana jedna, to przesadza teraz? Załamał się biedaczyna. Pij to...
- Opowiadałem ci, jak się tutaj dostałem? – niespodzianie króliczek przerwał ten potok słów łosia.
- Jasne. Każdy stąd zna tę historię. Wywalili cię z chawiry, wywieźli tutaj, dali kopniaka, ciebie omal nie wszamał jastrząb. Zając ci pomógł, o dziwo. Teraz pijesz bronka z najlepszym zwierzakiem pod słońcem, tym tam, co grzeje mnie teraz w pysk, czy tam ryj, zwał jak zwał... Ej, zostaw te wspominki. Dopijaj piwo, kolejne w beczułce czeka na kontakt z tlenem. Dawaj, dawaj.
Klatka pachniała świeżym sianem. Lubił się do niego przytulić i niepospiesznie żując sałatę, rozmyślać nad dniem poprzednim, obecnym i przyszłym. Od czasu do czasu zostawał wypuszczany, by pohasać sobie beztrosko, przy ogólnym zaaferowaniu paru postaci, by słuchać pięknych słów z kolorowej książeczki, by zdać się całkowicie na dobrych ludzi. Dorastając tam, uczył się nieustannie, jak zdobywać pożywienie – czekać jak podadzą; w jak skuteczny sposób się bronić – patrzeć zza krat; jak unikać zagrożenia – skryć się w kąt klatki.
Już prawie miesiąc, pomyślał.
- Nie przejmuj się, dasz radę – wyszczerzył zęby łoś. Przyleciała sowa – Hej, ty, mądralińska. Przysiadaj, przykucaj, jak zwał tak zwał, do nas. Króliczek się zawiesił i myśli na pewno o jakiejś dupeczce. Nie, nie, ty o tym nie myślisz. Hej! Jak to jest nie mieć ochoty? Bo jak usłyszę porykiwanie samicy podczas rui, to nawet świnie niebo ujrzą, abym się zjawił tam jak najszybciej. Niestety, panienek coraz mniej. Same jelenie i łanie, do diabła. Wcześniej bukowisko, teraz rykowisko. Widzisz? Mam więcej powodów do zmartwień, zagłada gatunku, a nie wylewam łez. Głowa do góry. Sowa, powiedz mu coś, bo szlag mnie jasny trafi z tą łamagą.
- Coś się stało króliczku? – uprzejmie i delikatnie zapytała sowa, łypiąc ciekawie oczyskami na małe stworzątko, większe od myszy. Niestety, pomyślała.
- Pasuję tutaj jak garbaty do ściany. Jestem na utrzymaniu zajączka, który ma dość mojej nieporadności – cicho powiedział, a że nie usłyszał riposty łosia, powoli kontynuował – Ma rację, nic nie potrafię, nawet uciekać.