Róże w czerni cz-6
- Tylko pamiętaj, bez głupich kawałów, bo nie znoszę, gdy mi się ktoś sprzeciwia. Aneta stała oparta o słup, patrzyła na Artura z niepokojem. Spojrzał na nią i nie ukrywając złości – odezwał się szorstko: - A ty, co tak stoisz? Jesteś świadkiem, czy oczekujesz klienta, żeby cię wypieprzył? Spojrzał na drugiego świadka. Już miał na języku, by coś powiedzieć, ale ten go uprzedził.
- Nie odzywaj się do mnie, Artur. Nie ja się wpraszałem na świadka, tylko ty mnie prosiłeś. Więc uważaj, bo mogę się jeszcze wycofać.
Kinga nie odezwała się ani jednym słowem. Wsunęła swój sztuczny kwiatek pomiędzy storczyki i wolnym krokiem, skierowała się w kierunku budynku gminy. Tuż za nią, podążał Artur z Anetą i cały ten pochód – zamykał drugi świadek.
Urząd Gminy, mieścił się w dwupiętrowym budynku zbudowanym z czerwonej cegły jeszcze przed pierwszą wojną światową. Duże okna pomalowane śnieżnobiałą farbą, mówiły same za siebie, że dom jest świeżo po remoncie. W olbrzymich dębowych wrotach osadzone były pokaźne głowy dwóch lwów, a w ich rozdziawionych paszczach tkwiły nieruchomo mosiężne kołatki.
Kinga obiegła wzrokiem wspaniałą budowlę i westchnęła z zachwytu. Przystanęła na moment, spojrzała w górę, bo tuż nad drzwiami wyrzeźbione aniołki sprawiały wrażenie, że na swoich małych trąbkach grają ślubny marsz Mendelssohna. Tak zajęta była podziwianiem piękna, że nawet nie zauważyła, kiedy Artur ujął jej dłoń i delikatnie wsunął pod swoje ramię. Poczuła nagle, że jej przygnębienie gdzieś uleciało, a zastąpiło je niespotykane dotąd szczęście. Kroczyła odważnie po szerokich schodach wyłożonych bordowym dywanem i oświetlonych mnóstwem żarówek. Nie zdawała sobie sprawy gdzie się znajduje, i po co tu przybyła. Urzeczona niespotykanym pięknem, posuwała się wolno jak w transie. Zdawało jej się, że nogi nie dotykają ziemi, tylko unosi ją jakaś niespotykana dotąd siła. Artur widząc jej wodzący po rzeźbionych ścianach wzrok i rozchylone ze zdziwienia usta, na których igrał lekki uśmiech – szepnął:
- Przy okazji opowiem ci legendę, która krąży o tym miejscu.
Ocknęła się, jakby ktoś wyrwał ją z głębokiego snu. Rozejrzała się na wszystkie strony, bo właśnie przy boku Artura – przekroczyła próg sali, w której za chwilę przed urzędnikiem gminy miała się odbyć ceremonia ślubna.
Sala ślubów, poza pięknymi witrażami, nie była zbyt okazała i niczym nie przypominała komnaty zamkowej. Nie było w niej rzeźbionych ścian, ani starych obrazów, była to po prostu zwykła sala, która przypominała świetlicę po jakimś opuszczonym PGR. Kinga obrzuciła wzrokiem mężczyznę stojącego zza dużym czarnym biurkiem, który na ich widok skłonił lekko głową. Mężczyzna miał na sobie czarny garnitur. Na jego szyi lśnił srebrny dość masywny łańcuch, na którym nieruchomo spoczywało polskie godło. Naprzeciw biurka stały cztery rzeźbione krzesła, które swym wyglądem przypominały królewskie trony. Te miejsca przeznaczone były dla nowożeńców oraz dwóch świadków. Natomiast stojące za nimi dwa rzędy plastikowych krzeseł, były przeznaczone dla przybyłych gości. Mężczyzna zza biurka spojrzał w kierunku otwartych na oścież drzwi i po chwili swój zdziwiony wzrok przeniósł na nowożeńców.
- Nie będzie żadnych gości – wyjaśnił krótko Artur.
- Rozumiem – odpowiedział mężczyzna i dał znak, by zamknięto drzwi. Założył okulary i nie spuszczając wzroku z narzeczonych – zaczął mówić wolno i wyraźnie: – W dniu dzisiejszym, do Urzędu Stanu Cywilnego zgłosili się, celem zawarcia związku małżeńskiego. Kinga Jaran oraz Artur Lorantowski.