Pośrodku niczego
który jeszcze jej nie opuścił. Spadała z wieżowca wprost na zatłoczoną ulicę. Przed oczyma widziała jak je ciało zostaje rozgniecione na chodniku na widoku ludzi, jak panika ogarnia ich wszystkich , bo nie wiedzą co się dzieje, nie wiedzą co mają robić. Mijały sekundy, setnesekundy, a ona tak leciała. Zrezygnowana i zmęczona tym wszystkim, bez nadziei na ratunek. Znów pragnęła śmierci, ostatecznego rozliczenia się z Bogiem, z samą sobą, z własnym sumieniem. Była kilka metrów nad ziemią, gdy wielki podmuch wiatru zmienił jej kurs i znalazła się na pustyni. To niesamowiete, to jakiś cud, pomyślała. Leżała na piasku znów pośrodku niczego. Paranoja. Patrzyła na błękitne niebo. Nie miała siły wstać i męczyć się z przeznaczeniem po raz kolejny. Serce złamało jej się na pół. Dusza chciała uciec z ciała a umysł nie był już sprawny do racjonalnego myślenia. Zaczęła odpływać w miękki sen, lecz nie trwał on długo - jak wszystko co ją spotykało - krzyk zbudził ją. Zmusił by wstała i ruszyła dalej. Szła czując jak piasek wpada do jej butów, jak słońce praży jakby chciało ją spalić żywcem tu i teraz, ledwo stawiała kolejne kroki, ledwo oddychała i patrzyła przed siebie. Nie miała ochoty zastanawiać się nad tym co ją teraz czeka, jaka jest jej przyszłość. Pić, pić i pić... Tego teraz chciała równie bardzo jak odpocząć. Upadła na twarz. Znów szukała ratunku we śnie, w marzeniach. Gdy było jej już dobrze, coś zaczęło ją obłazić, czuła delikatne smyranie małych nóżek i jak coś oplata się wokół jej rąk i nóg. Resztkami sił obróciła głowę i zamarła w bezruchu. Skorpiony, pająki i węże oblegały jej wyczerpane na pół obumarłe ciało, wbijały swoje kły i żądła, faszerowały ją jadem. Jak narkoman nakłuwa swoje ciało. Ich jad rozpływał się szybko. Już nawet ból miał tego dość. Paraliż, nie czuła nic, prócz wyczerpania, samotności i zoobojętnienia. Zapach śmierci roznosił się wszędzie tam gdzie była, był jak klątwa bądz fatum. Wyjścia z mroku nie było. Rozmyło się dawno temu, wraz z jej życiem, z chęcią życia i nadzieją. Odpłynęła... Nie czuła nic. Nie było jej już. Ani pośrodku niczego, ani w świetlistej kuli, ani w świetlistej kuli wypełnionej wodą, ani na pustyni... Zniknęła. Powróciła do tego miejsca pośrodku niczego, gdzie krzyki ludzli zlewały się z euforią śmierci. Znów zobaczyła jak sama do siebie celuje. Nacisnęła na spust, teraz ma to co chciała na poczatku, chciała by kula zabrała jej życie. Pocisk wystrzelił. Rozerwało jej czaszkę na pół, krew trysnęła na wszystkie strony. Teraz była w swoim drugim ciele. Patrzyła jak jej ciało umiera, trzymała w dłoni pistolet i nie rozumiała dlaczego to zrobiła i dlaczego zabiła samą siebie, a mimo to nadal stoi tu. Widziała jak z głowy leje się krew a wraz z nią uciekają resztki sił i życia. Jak ciało opadło bezwładnie na ziemię, mokrą od deszczu. Krew zmyła się z błotem. Broń wypadła jej z ręki i zatopiła w kuałuży problemów. Wszyscy polegli, trupy leżały wszędzie, poległa i ona. Ale kim ona teraz była czy była nadal sobą? Okropna woń jaka rozchodziła się pośrodku niczego, drażniła jej nozdrza. Spojrzała na szare, popękane niebo z którego wylewał się czarny deszcz. Zmył on jej winę z twarzy. A ona nie wiadomo dlaczego odwróciła się i poszła do nikąd, odeszła, odeszła do nikąd. Duszności, wysoka gorączka i omdlenia zdawały się powstrzymywać ją od odejścia z piekła, jakby znów ciało nie chciało się jej słuchać. Szła i szła. U kresu sił i wyczerpania, bliska zatracenia się w ciemności własnej niewiary i beznadziei. Nie myśląc o niczym. Nie czując nic. Nie chcąc nic. I nie wiedząc nic. Znalazła się u stóp wielkiej góry. Spojrzała na w górę i zaczęła się wspinać, z nie wiadomych przyczyn chciała znaleźć się tam, tam skąd będzie mogła spojrzeć na cały świat, na szczycie. Nic już nie mogło jej zatrzymać. Wejście na ową górę zaj