"Po stronie cienia" ( początek książki )
1.
- Oczywiście. Rozumiem… - Sięgnąłem po kanapkę, a z drugiej strony kanapki, zza stołu, jej wielkie, brązowe oczy patrzyły na mnie nieruchomo. Moja kanapka zawisła w powietrzu. – Jesteśmy ostatnią drużyną tonącego okrętu. – Mój głos był czystą prawdą, bez śladu pytajnika. Dopiero teraz kanapka delikatnie ruszyła w rejs do mych ust.
Jej oczy wciąż się we mnie wpatrywały, nieruchomo. Pomyślałem o jaszczurce wygrzewającej się na gołej skale, ale ta myśl szybko uciekła, zawstydzona. Choć tkwiła, przyczajona. Przecież piękno jej brązowych oczu, ścinało mnie z nóg, uwznioślając, a jednocześnie budziło panikę, cholerną panikę, że te oczy nigdy mnie nie pokochają, i jestem zgubiony. I tu, znowu pomyślałem, że jednak jej oczy mają coś z boskiego gada, spowinowaconego z bazyliszkiem. Tylko, dlaczego z bazyliszkiem? Chociaż… nie lubiła wsi, a nade wszystko nie znosiła piania koguta.
- Idziemy ku przeznaczeniu? – zapytałem, przeżuwając kęs chleba. To była dobra asekuracja. Ten kawałek kanapki w ustach pozwolił mi zachować pewną niedbałość i nonszalancję w wyartykułowaniu tego pytania, tak, jakby mi nie zależało na odpowiedzi. Bo wciąż jej wzrok nieruchomo był do mej twarzy przyklejony, a ja bałem się, że z mojego żołądka zaraz oderwie się ciemna, kosmata kula, która powędruje do gardła, i już nie będę mógł tak spokojnie i obojętnie spoglądać w jej wielkie, brązowe oczy.¬¬¬¬¬
Milczała.
Ale nie była martwa. Bo się poruszyła. Prawą dłonią odsunęła z karku długie blond włosy, gdzieś w tył i do góry, a w jej oczach zaświeciły ogniki, które zaraz przygasły. Pewnie szybko sobie uświadomiły, że nie ma potrzeby ukazać się mi nagimi; że nie ma komu tak zaświecić, być zwiastunem pięknej nowiny.
- Kiedyś, przez chwilę myślałam, że będziemy przyjaciółmi – powtórzyła swą myśl. Ale, tym razem, w jej głosie zabrzmiała nutka zawodu. A ja poczułem pieczenie w klatce piersiowej, i coś ścisnęło mi gardło.
Pozując na znudzonego ugryzłem kolejny kęs chleba. I wlepiłem w nią wzrok, usiłując z jej oczu, i z wyrazu twarzy wyczytać jakieś skierowane do mnie uczucie. No, cokolwiek, nawet odrazę. Ale jej oczy były takie same: wielkie, brązowe, nie zamieszkałe. A i twarz – nieruchoma, obca.
- Oczywiście. Rozumiem – i ja powtórzyłem. Ale w mojej głowie była panika. Szybko, i na siłę usiłowałem zrozumieć czym zawiniłem, jaki błąd popełniłem? Bo przecież moja przewina musiała być wielka. Byłem pijany? W roztargnieniu zlekceważyłem jej oczekiwania co do mnie? Moje zachowanie musiało być dla niej wstrętne. Tylko – jakie?
Spojrzałem na stół. Potem na swe dłonie i na nadgryzioną kanapkę. O co ją zapytać? Jakich argumentów użyć, by chciała ze mną rozmawiać? Zawiodła się. I milczy. To okropne! Wie, że cierpię. Wie, że ja wiem, że ona wie, że cierpię. I milczy.
Kiedyś wspomniała, że wyjedzie z Polski, może do Holandii, do pracy. Ucieknie od tego syfu tutaj, od tej beznadziei. O mnie nie pomyślała. A ja się łudziłem, jeszcze wierzyłem. Chyba nic tak nie wynosi na pękate z głodu ołtarze, jak miłość, która na co dzień trumienne pantofelki nosi.
Tak, byłem zakochany. Przeraźliwie, i głupio. Starszy od niej o czterdzieści lat, nabawiłem się śmieszności - od chwili, gdy dotarło do mnie, że ją kocham. To podróż skazańca, prowadzonego przez pięknego kata, pod goły pieniek. I te, po drodze przystanki na głębszy oddech, z nadzieją w tle, by potem znowu zgroza we mnie rozkwitła, której się Joanna domyślała, musiała się domyślać, i – na pewno – budziła w niej prześmiewczą radość.
Z determinacją godziłem się na to, lecz – jak teraz – gryząc kromkę chleba, usiłowałem maskować przed nią swe nędzne położenie. Nie powinna się wszystkiego domyśleć.
Była młodą, początkującą poetką, wrażliwą, ale i hałaśliwą, no i neurasteniczką. Godziła w sobie niską samoocenę i pewność, że jest godną wybranką muzy poezji; godziła w sobie strach przed samotnością i seksualne rozpasanie. Często, i nieoczekiwanie wpadała w histerię; gotowa była przeklinać kochanka, i nie wypuścić go z rąk gdy jeszcze się nie zaspokoiła. Była kobietą fatalną.
Ciężko żyć przy niej. Tu wybór jest jednak prosty – można polubić jej kaprysy, i zdrady, albo – uciec.
Gdyby nie cierpienie, które w niej zbyt często rozkwitało i to, że tak bardzo pragnęła czułości i opieki – i to, że była prawdziwą poetką – można by ją uznać za wiedźmę, i spalić na stosie.
Dlatego, wciąż przeżuwając kęs chleba, zastanawiałem się, w oczekiwaniu, co mi przyniesie jej obce wpatrywanie się we mnie.