PIN i ZIELONY
Moje życie przypomina kinową wersję „Matrixa” tylko, że mam seans dwudziestoczterogodzinny – bez możliwości przerwy na siku czy papierosa. Toczy się najrealniej jak można – nawet bez czarnej peleryny Morfeusza albo przeciwsłonecznych okularów Neo. Nawet przyciasne wdzianka Nitribitty nie są mi do niczego potrzebne, bo moja sprawność fizyczna, na tle filmowych bohaterów – i tak ŻAŁOŚNIE mocno kuleje, pomimo tego, iż robię, co mogę. Chociażby słono płacąc za swoje prawo do uprawiania sportu, o którym Pani z designerskiej recepcji nie da zapomnieć. Podtykając ( dosłownie minutę po wybiciu 16) terminal pod nos minutę do dopłacenia do już opłaconego karnetu VIP. Jak zapomnę zapomnę wody, na trening – coś co wcześniej było za darmo, teraz w ekskluzywnej siłowni kosztuje bagatela 6plnów za pół litra w plastikowej butelce. Na sali ćwiczeń spotykam wyłącznie zniewieściałych sterydowych ciężarowców w markowych strojach. Nie mając nic poza atutem sztucznie odseparowywanych mięśni oraz idealnie wyskubanej linii brwi. Stoją godzinami przed zaparowanymi lustrami równocześnie to podziwiają to przechwalają się tym, czego nigdy nie będą w stanie mieć. Abstrahując od stopnia głupoty czy poziomu umysłowego ograniczenia umysłowego współczuję im, gdyż w XXI wieku mężczyźni wcale lekko nie mają. Pal sześć całe to wymyślone równouprawnienie, pieprzenie o niezależności albo pragnieniu samodzielności, ponieważ niech no tylko koleś nie ma kasy – z automatu staje się
PRZEŹROCZYSTY
Solary, blachary i tipsiary, nie patrzą na intelektualne walory, a grubość portfela ewentualnie stan konta. Co bym nie powiedzieć generalnie to nie ich wina, a także nie one jedne mają takie preferencje. I chociaż większość kobiet z oburzeniem się tego wypiera, podobnie gorliwie jak nadwagi. Krygują hollywoodzki trend na samarytanki, lecz „look na black AMEX” - dopieszczony w każdym szczególe do perfekcyjnej perfekcji, podobnie jak wszystkie wyszeptywane kłamstwa, które szczebiocząc wyszeptują silikonowe BARBIE systematycznie poprawiając błyszczyk i oblizując groteskowo napompowane wargi.
Kiedyś weekendy mijały mi na grillach, plenerowych imprezach, wypadach do lasu lub jezioro, odwiedzinach u cioci czy znajomych z innego miasta. Teraz, z powodu nawału ilości pracy, obowiązków oraz dodatkowych zobowiązań, ewoluowały do postaci WYŁĄCZNIE gromadzenia sił, żeby wraz z innymi niewolnikami systemu – bez mimiki, emocji, życia… od poniedziałku – do piątku: ładować w ekologiczne kosze wszelkiego rodzaju produkty do konsumowania, upiększania, czyszczenia oraz rozrywkowania ( sobotni relax skondensowałam do odpowiedniej dawki procentów, gdyż byle jaka uciecha jest droższa. Niestety wciąż poza moim ograniczonym mrówkowym zasięgiem dla przykładu: kino stało się luksusowym posiłkiem dla duszy, teatr schowaną za horyzontem odległą fanaberią, a koncertowy LIVE skreśloną do odwołania pozycją z harmonogramu).
- Reasumując za wszystko i wszędzie trzeba płacić, niby to takie oczywiste, bo przecież sami na własne życzenie stworzyliśmy sobie świat oparty na mamonie, aczkolwiek „coś” nadal pozostaje dla mnie nie jasne, gdyż gdziekolwiek się nie ruszę nieodzownie słyszę echo biadolenia, narzekania albo utyskiwań. Zauważam również cyklicznie pojawiająca się prawidłowość, a mianowicie im więcej ruchomości się posiada, tym bardziej w rzeczywistości poważniej jest się zadłużonym. Pozornie wiele posiadając, ponieważ całość gruzuje delikwenta niekończącymi si4 kosztami utrzymania, posiadania czy samą możliwością korzystania. Coraz wyraźniej dostrzegam zaklęty schemat LEPIEJ, a w istocie znacznie gorzej. Im więcej tym mniej. Im bliżej tym dalej itp. itd.