Państwo zwyczajni
Rozdział I
Bezchmurne, mieniące się barwami zachodu słońca niebo towarzyszyło rodzinie podczas podróży. Była to rodzina jedna z tych statystycznych i najbardziej zanudzających do cna jaką można by tylko sobie wyobrazić. Jednak jak to często bywa pozory mylą…
Ta zwykła rodzina nienaturalnie często zmieniała swoje miejsce zamieszkania. Dzieci zdążyły się już do tego przyzwyczaić-do ciągłego przedstawiania się i aklimatyzowania w nowej szkole, a po pewnym czasie przestali już szukać przyjaciół, bo i tak to nie miało sensu. Była to trójka rodzeństwa: najmłodsza 5-letnia Karolina, 16-letnia Anabel oraz 18-letni Bernard. Teraz jadą do swojego nowego domu w wiosce Armond. Jest to niewielka osada nad brzegiem morza. Jej mieszkańcy słyną gorliwej wiary w Boga i niezwykłej tajemniczości, co dla niektórych wydaje się przerażające.
Tata podgłosił właśnie lecący w radiu przebój swojej młodości. Stary Cadillac przepełnił się głośnym śpiewem.
-Everybody loves somebody sometimes...- tata jak zwykle miał wrażenie, że jest kolejnym Dean'em Martin'em i popisywał się jak tylko mógł. Mama natomiast tylko się podśmiewała po cichu, co jakiś czas spoglądając w górę roztargnionym wzrokiem.
Oto nasz nowy dom!- powiedział entuzjastycznie ojciec, wskazując na wykrzywioną ruderę nad brzegiem morza. Był to sędziwy i drewniany dom wymagający gruntownego remontu. Miał jednak w sobie coś urzekającego. Duże i piękne okna w gotyckim stylu, niewielkie mahoniowe drzwi, które jęczały donośnie, gdy tata je otwierał. Drewniane ściany były już z lekka spróchniałe i wyblakłe. Ganek był przestronny i przyjemny. Lustro wiszące na ścianie było obrośnięte brązowymi plamami. Miało dużą, rubinową, drewnianą ramkę, w której były wyrzeźbione różne figury, jednak warstwa kurzu uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek. Do następnego pomieszczenia prowadził kunsztownie wykonany półkolisty łuk. Na środku stał średnich rozmiarów stół, delikatnie zaokrąglony w towarzystwie sześciu krzeseł.
-No dobrze, Bernard, chodź ze mną po resztę rzeczy.- powiedział ojciec odstawiając pokaźny karton opisany „ kuchnia”.
-Karolinko , pomożesz mamie rozpakować zastawę do szafek?-po tych słowach mała dzewczynka ochoczo pognała w podskokach za kobietą do kuchni.
Rodzeństwo miało swoje pokoje na trzecim piętrze. Wieczorem już po kolacji i rozpakowaniu kartonowych pudelek, Anabel udała się do swojego pokoju. Był szary i ponury z wyblakłymi kwiatkami na ścianach i starym plakatem Elvis’a nad łóżkiem. Po starych oknach spływały powoli krople deszczu. Postanowiła się trochę rozejrzeć. Zaczęła od otworzenia szafki, jednak błyskawicznie odsunęła się od buchającej chmury kurzu. Wzięła ściereczki do mebli i zaczęła sprzątać.
Tej nocy pogoda w Armand była pochmurna. Na zewnątrz ciężkie kawałki gradu niemiłosiernie uderzały o kruchy dach.