Opowieści podróżnika. Rozdział trzeci część pierwsza. Przed nami długa droga.
- Gdzie macie toaletę?
- Nie mamy. Musisz iść za oberżę.
- Dobra. Zaraz wracam.
Kiedy wyszedłem na zewnątrz uświadomiłem sobie że jest już noc. Rześkie i chłodne powietrze trochę mnie otrzeźwiło. Nie czułem się tu komfortowo, przywykłem do hałasu. Zawsze mi towarzyszył, czy to w tartaku ojca, czy też w koszarach. Nawet w spokojne dni kiedy nie robiłem nic co chwila ktoś przejeżdżał obok mnie nucąc, albo kłócąc się z kompanem. Podczas gdy tutaj panowała cisza. Jedynie świerszcze grały w ogródkach okolicznych domów. Celowo szedłem głośniej żeby wytworzyć chociaż trochę innych dźwięków. Okazało się to zbyteczne, zanim skończyłem z karczmy dobiegły do mnie hałasy charakterystyczne dla bijatyki w karczmie. Bluzgi, szuranie przesuwanych mebli, brzdęk tłuczonego szkła i takie tam. Mawganie, ja dziewiętnastolatek, nie mogę zostawić czwórki dorosłych facetów samych? Kiedy zapiąłem rozporek i ruszyłem w stronę wejścia przez myśl przeszło mi żeby nie używać w środku miecza. Jako były żołnierz i tak dam sobie pewnie radę, a będzie to milej wyglądało. Zaraz po tym jak wszedłem do środka jakiś pijak chciał uderzyć mnie krzesłem. Wykonałem krok w tył po czym podstawiłem mu haka. Wywalił się na ziemię tracąc przytomność. Zdążyłem zrobić zaledwie trzy kroki kiedy jakiś grubas zablokował mi drogę. Sądząc po jego postawie nie bił się pierwszy raz, ale miał paskudną ranę na lewym kolanie. Kopnąłem go w nie, po czym uderzyłem go w podbródek. Tym razem wykonałem trzy kroki zanim z lewej podbiegł do mnie jakiś chłop z nożem. Rzuciłem mu w łeb butelką, którą wziąłem z sąsiedniego stolika. Ostatni przeciwnik nawet mnie nie zauważył. Był to jakiś spity, białowłosy elf grożący właścicielowi sztyletem. Po prostu uderzyłem jego głową o ladę. Usiadłem na krześle które zajmował po czym zagadałem właściciela.
- Często wybuchają u was takie burdy?
- Niestety tak. Dziękuję za pomoc z nim. - Wskazał na leżącego elfa. - Jak masz na imię?
- Evan, a ty?
- Ronat. Chcesz piwo? Na mój koszt.
- Pewnie. Nie myślałeś żeby zatrudnić tu kogoś do utrzymywania porządku?
- Tak, nawet to zrobiłem, ale zjawi się dopiero jutro. Ej ty! - Wyszedł zza lady. - Odłóż tą kuszę!
- No weź pan - powiedział Gruby z zawodem w głosie. Nie miej jednak schował kuszę.
- O co poszło?
- Kiedy wyszedłeś ten kupiec zamówił drugą porcję gulaszu. O tobie "zapomniał". Ten gruby krasnal się temu sprzeciwił i wykrzykną na całą oberżę jakim to on jest chciwcem. Facet się wkurzył i powiedział że to on płaci więc on decyduje kto je. Jakiś człowiek się wtrącił do tej dyskusji mówiąc że skoro stawiałeś mu żarcie powinien się odwdzięczyć. Kupiec kazał mu się odpierdolić. Na jego nieszczęście tego faceta wszyscy nazywają Kane Walimorda. Walną go, jeden krasnolud oddał i tak dalej. - Ton jego głosu był znudzony.
- Uspokoić ich? - zapytałem rozglądając się dookoła.
- Oczywiście że nie. Pomyśl, ty jesteś jeden, a ich ponad dwudziestu.
- Ja mam miecz.
- Część z nich zna magie. Dasz sobie radę wobec nieczystych sił pierwotnych rodem z samego dna piekieł? - powiedział żartobliwie.
- A ty, znasz jakieś zaklęcia?
- Tylko jedno, przyciąganie. A jak to wygląda u ciebie.
- Nigdy nawet nie uczyłem się magii.
- A szkoda. - Popatrzył na coś za moimi plecami. - Walimorda, odłóż kuszę.
Odwróciłem się. Bijatyka zakończyła się równie szybko jak się zaczęła. Większość ludzi dawno uciekła. Jedynie krasnoludy oraz Walimorda zostali. Niestety ci pierwsi leżeli nieprzytomni na środku sali. Kane był wysokim umięśnionym facetem z blizną na prawym oku. Był ubrany w jakieś stare, podniszczone łachmany. Celował kuszą Grubego w naszą stronę.
- Zapomnij! Dawać mi swoją kasę, ale to już!
- Wszystko wydałem - mówiąc to rzuciłem mu pustą sakiewkę.