Opowiadania z lumpeksu
powiedziała, uśmiechając się przekornie. – Taki duży facet, a takie małe zwierzątka sprzedaje. Powinieneś lwy, tygrysy albo krokodyle. – No już nie wymyślaj. Masz co chciałaś dla swojego tygrysa. – Pa, pa, pa, będziesz dzisiaj w klubie? Przyprowadź psa. – Nie wiem, zobaczę. Amy wyszła, kręcąc tyłkiem w krótkiej czarnej spódniczce. Czerwona wstążka w jej rudych włosach uniosła się z wiatrem. Jeszcze pół godziny i zamknie sklep. Sporo zarobił. Wszystkie transakcje wpisał do dużego zeszytu. Pieniądze zamknął w sejfie i wolny, zadowolony z kończącego się dnia, wrócił do domu. * Na spacerze pies grzecznie szedł przy nodze. Żadnego ciągnięcia, wyrywania się albo wwąchiwania w jeden punkt drzewa. Szybko i zgrabnie załatwiał swoje potrzeby na opuszczonej posesji, w zarośniętym ogródku. Idąc ulicą, machał ogonem i stawiał łapy pewnie i prosto. Był z panem, najedzony, wyspany, zapatrzony w swojego wybawcę. – Ben, pozwolisz, że go przywiążę do stołka? To bardzo grzeczny pies. – A co mi tam! Zza baru go nie widzę, a w końcu zawsze mogę powiedzieć, że to on was zaprosił – zarechotał. Kumpli jeszcze nie było. – Ben, na końcu ulicy, za stacją, jest sklep dla zwierząt. Wiesz coś o nim? – Nie. Ja tam nie chodzę, najwyżej jadę na stację po paliwo, ale dalej już nie. Do baru weszli Martin i Amy. – O rany! Anthony ze swoim psem, czyli Aniołem. Sory, Aniele, pokaż ryj! – zaryczał Martin. 30 31 Pies skulił się nieco, spojrzał na Anthony’ego. – Fajny jesteś. – Martin pogłaskał go po łbie. Pies ośmielony pomachał ogonem. – Dziwię się, że cię nie pożarł – rzekł Anthony. – On lubi tylko blondynki. – A rude? – zapytała Amy, sadowiąc się na stołku. – Jakiś on mały do ciebie! – Nie twoje zmartwienie. Urośnie. Znowu spędzili trzy godziny na stołkach, pijąc piwo. Angel leżał na podłodze i patrzył na Anthony’ego ze zrozumieniem dla ludzkich słabości. Dzisiaj królowała cisza. Może to szara pogoda i niskie ciśnienie zgasiły w nich chęć do zwykłych wygłupów i przekomarzań. Przez chwilę każdy chodził po korytarzach własnego umysłu, szukając tego, co było im akurat potrzebne albo nie szukając niczego. Bo i po co? – No i jak w pracy? – zapytał Ben, wycierając kraciastą ścierką szklankę do piwa. – Okej, nie przemęczam się. – Ile ci płaci? Powinien nie mniej niż pięć trzydzieści za godzinę. – Nie wiem, zobaczę po tygodniu, założył mi konto. – Coś ty? Chory? Nie wiesz, ile ci płaci? – Ile by nie było, to zawsze lepsze niż nic. – Byłam tam, Ben – wtrąciła Amy. – Fajny sklep, sama chciałabym tam pracować. Cisza, spokój, tak jakby siedział w domu, a jeszcze coś zarobi. Prawda, Anthony? – No – przytaknął krótko i zwięźle. Właśnie przechodzili koło opuszczonego budynku. Samochodów już nie było, ale dom był oświetlony. Za oknem przesunęła się sylwetka mężczyzny w jedną stronę, potem w drugą, jakby chodził tam i z powrotem. Przy uchu trzymał telefon. Druga sylwetka podeszła do pierwszej, wymachując rękami. Po chwili wszystkie światła w domu zgasły. – Wiesz, mam dzisiaj czas. Może odprowadzę ciebie i psa do domu? – spytała Amy. – Jak musisz… Szli razem i osobno. Pies zachowywał się jak zwykle wzorowo, natomiast Amy podskakiwała, wykonywała jakieś taneczne ruchy, jakby szła do sklepu z zabawkami. – Amy, ile masz lat? – Siedemnaście. – A co mama na to, że tak wracasz o północy? – Mama ma nowego facia, patrzy w niego cielęcymi oczami, a mnie chyba nie widzi. Myślę, że się cieszy, że mnie nie ma w domu. Żeby nie ja, to kot by usechł z głodu. Mam szczerze dość tego domu, wierz mi, rzygać mi się chce, jak na nich patrzę. – Nie masz wyjścia. Przynajmniej na razie