Nigdy nie wsiadaj do starej windy...
Ktoś inny opowiadał, że gdy przywołał z góry na parter windę, a było to już we wczesnych latach 30., po otwarciu kraty i drzwi ujrzał wyraźnie wystraszonego mężczyznę, dziwnie dość ubranego, który z oznakami niemal obłędu patrzył na niego, potem wybiegł z bramy i wpadł prosto pod samochód, ginąc na miejscu. Gdy na próżno próbowano ustalić jego tożsamość, bo nie miał żadnych dokumentów, ktoś przytomny zwrócił uwagę, że w latach 30. już rzadko kto nosił czarny melonik i podpierał się drewnianą laską, a na dokładkę miał na sobie nienagannie szyty garnitur, białą koszulę i muszkę pod szyją. Ktoś inny z policji znalazł w lewej, a może w prawej - kto to wie - kieszeni garnituru stare bilety na “Wesele”, lecz przecież premiera słynnego dramatu miała miejsce kilka dekad wcześniej, w 1901 roku, a bilety wyglądały jakby wyszły prosto z drukarni. Mężczyznę pochowano na koszt państwa jako “N.N.”, domniemując, że był przewlekle obłąkany i dlatego tak się ubierał. Potem odkryto, że NN był pisarzem i interesował się wszelkimi anomaliami i sprawami czarowników…
***
Po tym głośnym na całą dzielnicę przypadku windę poddano gruntownemu remontowi, a gdy to nie pomogło - zamknięto. Odtąd znikły tajemnicze zaginięcia i zjawiania się. Do czasu. Po wojnie, na fali światopoglądu naukowego uznano, że zmodernizowana winda - z zachowanym wystrojem kabiny, nie będzie stanowić żadnego zagrożenia, więc ponownie ją uruchomiono. I faktycznie - gdy tylko ogłoszono, że “nawiedzonych wind”, podobnie jak domów nie ma, zjawiska zdały się zniknąć na zawsze. Mijały dekady, a winda sprawowała się dobrze, wożąc coraz starszych ludzi na wysokie piętra kamienicy przy ulicy Retoryka.
Nadeszły lata 00. i gdzieś w połowie tej dekady zamontowano wreszcie monitoring - jedna kamera została umieszczona w kabinie, inne na każdym piętrze, a dwie przy bramie od ulicy. Teraz w razie, gdyby coś się działo, będzie dowód. Niezbity. Niepodważalny. Nie do odparcia.
***
Rzeczywistość nie kazała długo na siebie czekać. W roku, kiedy w kraju dochodziło do dziwnych afer, podejrzanych spotkań w hotelach, nagrywanych taśm, słowem - w 2007 roku na trzecie piętro secesyjnej kamienicy przy ulicy Retoryka 4a wprowadziła się młoda para. Żyli jak wszyscy, na kocią łapę, bo jak wiadomo - życie we dwoje mnoży szczęście i dzieli pieniądze. Pewnego dnia Maks jak zwykle wychodził na studia, aby z Promotorem omówić kolejny rozdział swego doktoratu. Pisał o zjawiskach paranormalnych - “albo udowodnię, że istnieją, albo, że nie istnieją” - ta zasada przyświecała mu odkąd zajął się tym tematem, praca zatem zapowiadała się świetnie, nie zakładała bowiem niczego z góry, ani niczego odgórnie nie wykluczała. Badał po prostu opowieści ludzkie, zaczynając niemal od eposu o Gilgameszu, a na współczesnych teoriach spiskowych, dotyczących tuneli przestrzennych, m-wymiarów, teorii strun czy kwantowej pamięci - kończąc.
Jego narzeczona, z którą w następnym roku miał wziąć ślub, pracowała w agencji reklamowej, wymyślając chwytliwe hasła, spoty, banery i wszystko, co wiąże się z tą branżą. Nie mieli dzieci, a spore pieniądze sypał im los, bo Maks nie dość, że otrzymał stypendium naukowe za świetnie zapowiadającą się karierę na uczelni, to jeszcze postarał się o jakiś unijny grant badawczy z dziedziny szeroko rozumianych nauk społecznych.